Dziesięć srok za ogon, czyli dlaczego zawsze wóz albo przewóz

tylko latem deszcz tak pachnie
że najchętniej wybiegłbyś z domu
i pędził przed siebie
na spotkanie swoich marzeń

O "Stryjeńskiej" usłyszałam w radiowej "Trójce", potem gdzieś przeczytałam recenzję, potem ktoś gdzieś o tym mówił... A ja (właściwie nie wiem czemu) od razu pomyślałam, że MUSZĘ ją zdobyć i przeczytać. Chociaż, szczerze mówiąc, o Zofii Stryjeńskiej nie wiedziałam zupełnie nic. Być może zadziałała czytelnicza intuicja? W każdym razie (kolejne zdziwienie) wypatrzyłam ją w naszej bibliotece, wypożyczyłam i... przeczytałam jednym tchem. Bo od tej książki nie można się oderwać. Autorka (Angelika Kuźniak) rewelacyjnie przedstawia nam kolejne perypetie swojej bohaterki i znakomicie wplata w opowieść jej (tzn. Zofii) zapiski - więc czujemy się tak, jakby Stryjeńska opowiadała nam sama o sobie. I to z ogromnym poczuciem humoru, z wielką swadą i energią. Poznajemy artystkę, ale też kobietę zagubioną, szukającą ciągle "złotego środka", pragnącą pogodzić potrzebę twórczego wyrażania się, oddania się malarstwu z tęsknotą za posiadaniem prawdziwego domu i rodziny. Chwilami aż chce się zapytać "Skąd my to znamy?"


No właśnie... uniwersalny (a może tylko mi się tak wydaje) problem: realizacja marzeń czy oczekiwań (nie oszukujmy się, także własnych) o "zwykłym", "normalnym" życiu. I nie chodzi mi tutaj o wartościowanie: że ważne jest tylko podążanie za pasją albo ze liczy się wyłącznie tzw. święty spokój.
Po pierwsze, każdy ma trochę inne potrzeby, własną hierarchię wartości i osobiste poczucie szczęścia. I nie powinniśmy na siłę nikogo przekonywać, że tylko my mamy rację.
A po drugie, i to jest zasadnicza część moich dzisiejszych przemyśleń, może tak naprawdę problem tkwi gdzie indziej?

Czy nie jest tak, że p r z y w y k l i ś m y do myślenia o swoich marzeniach, planach, pracy i życiu rodzinnym "w kawałkach"? Że albo mąż i dzieci albo podróż dookoła świata? Że praca marzeń wiąże się z wiecznymi kłopotami finansowymi? Że "co zrobisz?", pracować trzeba i w sumie nieważnie gdzie, bo praca to praca i po prostu musi męczyć?

Zastanawiam się skąd się to bierze. Przecież nikt nie chce się całe życie katować zajęciami, których nie lubi. Przecież mało kto byłby gotów wyrzec się ukochanej osoby w imię realizacji zainteresowań. Przecież niewielu z nas chciałoby zrezygnować z tego, co lubi na rzecz utrzymania różnych znajomości. A mimo to często mówimy, że nie da się inaczej. A może się da, tylko jest to bardzo trudne? Ale czy to znaczy, że nie warto próbować?

"Nie można mieć wszystkiego". Ale co to jest to "wszystko"? Może mogę mieć (mogę próbować mieć) m o j e "wszystko".... tylko najpierw muszę się zastanowić, co to dla mnie znaczy.

Zauważyłam, że często ściągamy się nawzajem w dół. Często nawet w dobrej wierze. Tylko, że może moja recepta na szczęście nie będzie najlepsza dla osoby, której chcę ją "pożyczyć". To, że nie rozumiem czyichś decyzji nie oznacza od razu, że są one złe. Może dla mnie jest milion lepszych opcji, ale dla tej osoby jest akurat tak, jak powinno być.

I jeszcze jedno "ale". To, co napisałam wyżej nie oznacza, że nie można rozmawiać o różnych pomysłach na życie. Można i trzeba. Chociażby po to (oprócz chęci pomocy bliskiej nam osobie), żeby weryfikować własną postawę. Ale trzeba też ciągle mieć na uwadze, że najmniej przekonuje to, co jest wygłaszane tonem moralizatorsko-pouczająco-wyższościowym. Trele-morele i tyle.

"Kto się wymądrza, ten się wygłupia". Kropka. Dość się już nawygłupiałam. Dobrego dnia!

Komentarze

  1. Hmmm, fajnie by było, jakby tak było :p Np dla mnie każda czynność, która sprawia mi przyjemność przestaje być fajna w momencie, kiedy zaczyna się przymus, konieczność, obowiązek. Wiele rzeczy można pogodzić i każdy chyba stara się wyciskać z życia ile się da, tylko, że no nie zawsze to jest możliwe.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz