Miły wieczór albo autorefleksja

Szary, odrapany budynek obwieszony wyblakłymi plakatami reklamowymi. Wąskie schody prowadzące do wejścia. Na drzwiach przyklejony cennik (niewątpliwie dla wygody klienta – dzięki temu nie trzeba wchodzić do środka, żeby zapytać: „Po ile?”): kawa, herbata, piwo, frytki, lody. W środku ze dwa stoliczki, dwie lodówki z napojami, a za ladą dziewczyna w trampkach i może jej mama? W powietrzu unosi się zapach gorącego oleju.
Na szczęście „impreza” odbędzie się na zewnątrz. Pod zadaszeniem już stoją drewniane ławki i stoły. Chłopaki z zespołu szukają optymalnego ustawienia wzmacniacza i głośników. Goście schodzą się powoli i zanim zajmą miejsca przy stołach, wspinają się po wspomnianych schodach, żeby zaopatrzyć się w piwo. A kiedy już usiądą, natychmiast wyjmują papierosy. I od tej pory nie przestają palić. Oczywiście nie wszyscy. 

Oprócz młodzieży pod wiatą możemy spotkać:
a) dwie pary naokoczterdziestolatków – przyjechali na rowerach, dokładnie okryli siodełka torebkami foliowymi (deszczowo dzisiaj) i z piwkami w ręku obserwują sytuację
b) rodzinkę składającą się z młodej mamy (chyba jest w ciąży), wesołego taty, małego chłopca w dresiku i jakiegoś wujka – oni też już zaopatrzyli się w złoty napój
c) trzy dziewczyny (włosy zafarbowane kolejno na kasztanowo, różowo-blond i rdzawo) i chłopaka jednej z nich – bardzo chciałby się poprzytulać, ale jego partnerka woli gawędzić z przyjaciółkami
d) dwie czy trzy grupki bardziej niepozornych ludzi w wieku od 20 do 30 lat.

W głowie dudni mi pytanie: co ja tu robię? Nie cierpię papierosowego dymu, zapachu rozlanego piwa ani starego oleju. Czy nie lepiej byłoby posłuchać sobie tej muzyki w domu? Niedaleko w muszli koncertowej chłopaki ćwiczą jazdę na rolkach, a na terenie skateparku, pod rampą ziomki słuchają z komórek disco i zarykują się ze śmiechu. Czuję się jakbym trafiła na plan jakiegoś filmu o Polsce B albo cofnęła się w czasie o przynajmniej 15 lat. Ale nic to – nie bądźmy uprzedzeni!

Kiedy w końcu zaczyna się koncert, pojawia się też nadzieja: muzyka mnie ożywia, słowa bardzo mi się podobają – nie ma tandety w stylu: chodźcie, jarajmy trawę i bijmy złych policjantów, a na ziemi zapanuje wieczna szczęśliwość. To, o czym śpiewają naprawdę ma sens, mocno do mnie przemawia i czuję, że dobrze, że tu przyjechałam. Że jednak YouTube nigdy nie zastąpi muzyki na żywo.

Ale jednak. Ale kurczę. Coś mi przeszkadza. Coś mnie uwiera. Z jakiegoś powodu nie umiem całkowicie „odpłynąć”. Pierwszy, powierzchowny powód odkrywam dość łatwo: mimo że słucham muzyki, która bardzo mi się podoba, nie potrafię pozbyć się wrażenia pewnego...surrealizmu. Cały ta otoczka, klimat tego miejsca, ci wszyscy ludzi jakoś nie do końca pasują mi do tego o czym z takim przejęciem śpiewa wokalista. Gdybym zamknęła oczy i zatkała nos, być może potrafiłabym dać się ponieść jego głosowi. Bo to naprawdę było coś! Tyle, że nie umiałam się skupić. W głowie już tworzył mi się zarys jakiegoś opowiadania, szukałam najlepszych słów, żeby wyrazić to, co się tam działo. Mimochodem próbowałam zapamiętać jak najwięcej szczegółów. I nie mogłam (!) przestać obserwować moich współtowarzyszy.

Ale to oczywiście nie wszystko. Mimo różnych przeszkód (to nie jest dobre słowo w tym kontekście...) ta muzyka poruszyła we mnie coś, o czym może wolałabym w tamtej chwili nie myśleć. Obudziły się różne pytania, które od jakiegoś czasu nie dają mi spokoju. Co ja tu (tym razem w wymiarze „ogólnożyciowym”) robię? Czemu jestem akurat w tym miejscu? Gdzie tak naprawdę powinnam być i jak tam dotrzeć? Które moje decyzje są słuszne, a które nie bardzo? Jak odkryć swoją drogę?

A zatem: byłoby „super, luźno i git” gdyby nie moja głowa.


Chyba jestem nienormalna.

Komentarze