Forma, treść i Katarzyna

Wszędzie śnieg. Mężczyzna z długimi siwymi włosami podnosi młotek i zabija rybę.
A my patrzymy i próbujemy dociec, o co mogło mu chodzić.

Duży kwadrat składający się z dziewięciu mniejszych. Każdy w innym kolorze.
A my patrzymy i zastanawiamy się, co artysta miał na myśli.

Ciężka muzyka dudni w uszach. Dziewczyna wchodzi na podwyższenie, zdejmuje bluzkę i oblewa się colą.
A my patrzymy i staramy się odnaleźć uniwersalne przesłanie jej zachowania.

Co, kto, kiedy, pod jakimi warunkami decyduje o nazwaniu czegoś sztuką?

Czy gdybyśmy nie wiedzieli, że jakaś rzecz (umownie, może to być jakieś wydarzenie czy zachowanie) jest sztuką to nie zareagowalibyśmy na to inaczej? Co oto znaczy, że coś jest sztuką?
Że jest wykonane przez artystę (przez kogo?). Że prawdopodobnie (chcemy wierzyć, że zawsze i na pewno) owemu artyście przyświecał wyższy (być może niezrozumiały dla nas – ale czymże my jesteśmy wobec Artysty?) cel. Że z pewnością (bo inaczej wyszlibyśmy na głupców) dzieło (co?) jest uniwersalnym symbolem, mówi coś (coś znaczącego!) o nas i otaczającym nas świecie.

Ale dlaczego? Forma. Forma. Forma. Jedno z głównych zagadnień frapujących Gombrowicza. Ale czy nie miał racji?
Nie oglądam pornografii. Nie chciałabym, żeby oglądał ją mój ojciec, mój partner, mój brat, mój przyjaciel. Uważam, że poniża ona kobiety (mężczyzn też, ale inaczej). Coś się we mnie buntuje, kiedy prawie każdy przedmiot jest reklamowany przez rozebrane dziewczyny. Wkurzam się, kiedy z plakatów, billboardów, telewizji, radia i internetu patrzą na mnie i mówią do mnie (przecież wiem, że nie do mnie, tylko do mojego ojca, brata, kuzyna, chłopaka) seksowne laski. „Ach, ach.... jaki smartfon! Och!”. „Twój samochód lubi być piękny” więc na bannerze nie widzimy samochodu tylko dwie dziewczyny w bikini mokre od chmurek piany.
A teraz oglądam spektakl. Muzyka wbija się do głowy. Eins, zwei, drei. Aktorka kusząco wije się na scenie. Powoli się rozbiera. Puszcza do widzów oczko. Oblewa się colą. Pięć, dziesięć minut?
I dlaczego nic nie mówię? Bo kontekst. Bo sztuka. Bo ona coś wyraża. Chce coś ważnego przekazać. Ale czy tym wszystkim facetom na widowni jest mniej gorąco niż gdyby oglądali to na swoim komputerze we własnej sypialni?

Od paru lat nie jem mięsa. A nawet kiedy jeszcze jadłam nie chciałam przecież oglądać filmów z rzeźni, nie mówiąc o tym, że sama miałabym zabić sobie jakieś zwierzę na obiad.
A teraz stoję przed wielkim ekranem i patrzę, jak ktoś odcina kurze głowę i spokojnie wyjmuje jej wnętrzności. No tak, robi mi się niedobrze, ale nic nie mówię. Dlaczego? Bo to sztuka, etiuda, performance. Bo autor filmu stoi parę metrów ode mnie. Potem powie, że pamięta z dzieciństwa traumę, którą przeżywał przed Świętami. Najpierw na dwa dni karp w wannie stawał się najlepszym przyjacielem, a potem dostawał młotkiem w łeb i lądował na patelni. Trauma. Ale dlaczego nie pokazać tego na filmie? To dopiero będzie sztuka.

Sztuki czasem nie da się łatwo zrozumieć, to jasne. Sztuka zwykle nie jest jednoznaczna, to też jasne. Ale gdzie są granice? Granice formy? I dlaczego dajemy się (często z dużą dozą świadomości) złapać w tę klatkę? Bo może kiedyś będę mądrzejsza i zrozumiem więcej? Zrozumiem dlaczego było warto zabijać tę kurę? Albo dlaczego było warto aż tak długo przyglądać się zmysłowemu tańcowi tamtej dziewczyny? Obawiam się, że w takim razie jeszcze długo będę głupia.


PS. Mimo wszystko jakiś sens w tym jest (skoro już to zobaczyłam, to niech to czemuś służy): przynajmniej mam kolejną okazję do refleksji.

Komentarze