Wiedzieć, jak to łatwo powiedzieć!

Na początek cytat:

"Wiedza moja nieduża, rozum krótki. Starałem się jak mogłem, studiowałem, czytałem mnóstwo książek, i nic. W moim domu książki wylały się z półek, leżą stosami na meblach, na podłodze, tamują przejście. Nie mogę ich oczywiście wszystkich przeczytać, a ciągle moje wilcze oczy pożądają nowych tytułów. Ale, żeby być dokładnym, poczucie własnego ograniczenia nie jest czymś stałym, to tylko od czasu do czasu pojawia się, błyska, świadomość wąskości naszej wyobraźni, jakby kości naszej czaszki były za grube i nie pozwalały umysłowi objąć tego, co jemu powinno być dane."

A teraz wątpliwość: czy podawać imię i nazwisko autora tych słów zanim podzielę się z Wami swoją refleksją na ich temat, czy przyznać się z kim się jednocześnie jakoś utożsamiam (z pełną świadomością jego nade mną wyższości!), ale też spróbuję podyskutować - dopiero na koniec...
Ale dobrze, niech będzie jasne od początku. Cytat ten pochodzi ze zbioru "Piesek przydrożny" Czesława Miłosza. (czas na wzięcie oddechu).........................................................................................

A więc ja, Katarzyna, mam śmiałość rozmawiać z NOBLISTĄ? Spróbuję to wyjaśnić:
1) nie wiem, czy mam śmiałość. Raczej nie. A raczej nie miałabym, gdybym mogła z nim porozmawiać.
2) uważam, że książki są po to, żeby wytworzyła się jakaś więź pomiędzy pisarzem a czytelnikiem (nawet po śmierci pisarza). Co oznacza, że nie tylko można, ale wręcz trzeba dyskutować z autorem podczas lektury i/lub po niej. Chociaż czasem wygląda to na rozmowę z samym sobą. Ale właściwie granica jest tu chyba dość płynna...

W każdym razie spójrzmy jeszcze raz  na cytat powyżej. Są tu zdania, które powodują we mnie jednocześnie uczucie ekscytacji (Och! mam tak samo! Czy to znaczy, że Nobel czeka?) i ulgę (Uff! Mam tak samo! Czy to znaczy, że nie jestem nienormalna?) Jakież to zdania? Kto mnie zna (lub przynajmniej przeczytał kilka moich wpisów na tym blogu) nie powinien mieć problemu z odpowiedzią na to pytanie.
Właściwie wystarczy jedno słowo: KSIĄŻKI. Czytam, czytam, czytam, a ciągle mi się wydaje, że to za mało, że jeszcze tyle ich na mnie czeka. No i chciałabym mieć w domu mnóstwo książek ("Przecież masz!" - powie ten, kto ze mną mieszka/mieszkał)! A te, które mam też nie siedzą grzecznie na półeczkach. Są na stole i okrągłym stoliku, na szafkach, na biurku... Ale przynajmniej (już) nie leżą na podłodze (chociaż po cichu przyznam, że trochę mi tego zjawiska szkoda).

No więc czytam dużo. A jednocześnie mam świadomość tego, że wiem tak mało. Czasem jest to uczucie dość przygnębiające (że jestem głupia, że po co to wszystko itd.), a czasem całkiem motywujące (Dajesz dziołszko! Nie lenimy się!). Może jednak poczucie znikomości czy też ulotności własnej wiedzy ma chronić przed pychą? Ma mi przypominać, że nie pozjadałam wszystkich rozumów, że może powinnam uważniej słuchać, że nie wszystko wygląda tak, jak mi się wydaje, że ktoś inny ma na dany temat więcej do powiedzenia. Całe szczęście, że tak to działa! Choć z drugiej strony może już to, że piszę sobie tego bloga świadczy o tym, że nadmiernie się wymądrzam? Ale nie robię tego przecież, żeby kogoś pouczać. Raczej po to, żeby zobaczyć co mi siedzi w środku. A nie zawsze przecież mogę o tym wszystkim porozmawiać z kim "normalnie", więc sobie piszę. Mimo wszystko to chyba mniej nachalna forma ekspresji... :-)

To z jednej strony. A z drugiej.... hmmm. Jaka jest rola "czystej" wiedzy? Czy jest to coś absolutnego, najwyższa wartość, o którą każdy (?) powinien zabiegać?
Chyba nie. Chyba to, co nazywamy rozumem, umysłem, to jednak nie wszystko. "Powinienem wiedzieć wszystko - pisze dalej poeta. - Powinienem, i co z tego". Czy nawet gdyby wiedział (gdybym ja wiedziała) w s z y s t k o (co samo w sobie jest niemożliwością), to byłby już koniec tego co mam w życiu do roboty? Czy wiedza (o faktach, o zdarzeniach, o rozmaitych powiązaniach i równaniach) uczyniłaby mnie lepszym człowiekiem? Może "wiem, że nic nie wiem" ma  mnie skłaniać nie tylko do rozwoju intelektualnego, ale też (przede wszystkim?) - duchowego, uczuciowego? Przecież te trzy płaszczyzny tylko umownie (oby!) są odrębnymi częściami mnie. No właśnie! "Częściami mnie!" Są mną. czy raczej ja jestem równocześnie we wszystkich trzech wymiarach. I zdobywana, często z trudem, wiedza może (powinna) wzbogacać CAŁE moje wnętrze. Całą mnie. A czy tak się dzieje? Szukanie odpowiedzi to chyba zadanie na całe życie. Czyli zwracać uwagę, czy rozwijam się "całościowo", kompleksowo i czy postęp w jednej ze sfer wiąże się z rozwojem pozostałych.

Ufff, długi i chyba trochę trudny post mi wyszedł, ale dziękuję tym, którzy doczytali aż dotąd.

Komentarze