Buja taka muza albo znienawidzone 5 minut

Skąd dzisiejszy temat wpisu? Z książki (to ci niespodzianka!). Czytam właśnie "Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje" Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz i jedna z opisanych tam historii skłoniła mnie do tego, żeby napisać dzisiaj kilka słów o ... muzyce.

Najpierw małe zastrzeżenie: lubię sobie pośpiewać (hmmm....to chyba za dużo powiedziane), lubię słuchać muzyki (zwłaszcza takiej, która buja), lubię nawet czasem coś "poplimkać" na pianinie (parę kolęd i piosenek turystyczno-harcerskich), ale nie znam się na muzyce, ani nie chcę uchodzić za eksperta w tej dziedzinie (ostatni kawałek tego zdania napisałam ponieważ ostatnio mam hmm "szczęście" do komentarzy na kochanym fejsiku, w których ludzie z niejasnych dla mnie powodów mają jakiś problem z tym, co tam zamieszczam. Więc jeszcze raz: to, że piszę, że coś myślę, nie oznacza, że uważam się za znawcę Wszechświata albo najmądrzejszą osobę na świecie).

Ale dobrze, przejdźmy do rzeczy. Otóż w jednym w reportaży pani K. K.-M. opisuje ludzi, którzy na Majdanie grali na pianinie pomalowanym w ukraińskie barwy narodowe.
Przecież to jest niesamowite! Wpaść na taki pomysł, potem go zrealizować i jeszcze idealnie "trafić" w potrzeby ludzi! Ale też niesamowite jest to, że ludzie stojąc ileś godzin na mrozie, nie wiedząc, czy za chwilę ktoś do nich nie strzeli itd. CHCĄ słuchać muzyki (a niektórzy także grać)!
Spróbujmy na chwilę się nad tym zastanowić. Stoi mebel, sprzęt, z którego po odpowiednim uderzeniu wydobywają się dźwięki. I takie "coś" wpływa na nastrój ludzi! Ich nastawienie do siebie i innych! Skłania do refleksji albo zabawy! Zmienia ich życie! No przecież to jest coś!

Wspominałam niedawno o Kunderze. On jest chyba najbardziej "muzycznym" pisarzem, z którym do tej pory się spotkałam (zresztą - zanim zaczął pisać zajmował się właśnie muzyką). W "Sztuce powieści" porównał tworzenie książki do komponowania utworu muzycznego (chyba już gdzieś o tym pisałam). W ogóle proces komponowania to dla mnie coś niesamowitego. Jak to jest, że ktoś "słyszy nuty", potrafi je zapisać i potem zagrać melodię, która zapiera dech w piersiach. A np. Beethoven, który nie przestał być kompozytorem mimo że stracił słuch?

I co takiego jest w muzyce, że "rusza" prawie każdego? Różne są gusty, ale przecież i nastoletnie ziomki, które spacerują po mieście z puszczoną z telefonu muzyką i osoby bywające w filharmoniach czują jakiegoś Ducha Muzyki. "Ta muzyka każdego dotyka, od profesora do hydraulika".

A z drugiej strony lekcje muzyki w szkole. No nie, proszę, tylko nie to!!! Te koszmarne pięć minut, kiedy stoisz przed całą klasą, a nauczyciel każe Ci śpiewać, że "Maj Bony is ołwer de ołszyn" i dla rzekomego ułatwienia przygrywa na pianinie. Jak ja tego nie cierpiałam! I wiem, że nie jestem jedyną osobą, która ma takie miłe wspomnienia z gimnazjum...
Albo z podstawówki: "Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią jej chłopcy od Parasola. Choć na tygrysy mają wisy, to warszawiacy fajne urwisy są". WHAT?! Czemu nikt nam nie wytłumaczył, o co chodzi w tej piosence? Czemu nas nie poprawiono kiedy śpiewaliśmy "żytnia wola" (w sensie wola z żyta?!)? Ewentualną odmianą było nauczenie się "na sucho", że pół nuta jest dłuższa od ćwierćnuty, a Chopin "mieszkał w Żelazowej Woli [znów jakaś wola!], gdzie fortepian wielki stoi". Przecież lekcje muzyki mogłyby być ulubionymi godzinami w tygodniu większości uczniów. Gdyby przynajmniej raz na jakiś czas zająć się też muzyką, której słuchają (prawie) wszyscy w klasie, gdyby życiorysy kompozytorów urozmaicić różnymi ciekawostkami, gdyby przede wszystkim nie zmuszać nikogo do samotnego śpiewania przed resztą koleżanek i kolegów... Gdyby nie myśleć tylko o ocenach, ale o tym, co muzyka wywołuje w uczniach. Wiadomo, jest to trudniejsze i pewnie mało kto na ochotnika chciałby się dzielić swoimi przeżyciami, ale gdyby pani pierwsza opowiedziała o tym, co ją rusza, gdyby spróbować pracować w mniejszych grupach (przecież ludzie rozmawiają ze sobą o ulubionych piosenkach)...

I tu znów docieramy do tego, o czym wielokrotnie była mowa na tym blogu: czemu tak często boimy się mówić o tym, co i jak czujemy? Czemu żal nam czasu na przyjrzenie się "rzeczom", które dzieją się nam w środku? Czemu wstydzimy się wzruszać, cieszyć albo smucić? Może oprócz podziwu wobec tzw. wielkich pisarzy, poetów, muzyków, malarzy spróbujmy odkryć W SOBIE pokłady wrażliwości, które pozwalają tworzyć różnego rodzaju dzieła. I nie mów od razu, że nie umiesz. Każdy umie, tylko nie każdy o tym wie :-)

(ja na przykład mam talent to przeskakiwania z tematu na temat i wydłużania wpisów, chociaż zawsze jak siadam przed komputerem to nie chcę tworzyć zbyt długich postów. Dziękuję więc za cierpliwość tym, którzy doczytali do końca moje dzisiejsze przemyślonka)

Komentarze