Zmądrzej wreszcie! Czyli czas poważnie zacząć...marzyć!

Bo ja tak ciągle piszę o tych marzeniach, poszukiwaniach, znajdowaniu i podtrzymywaniu pasji...
I ktoś może sobie pomyśleć: „Wszystko fajnie, ale życie to nie tylko leżenie na łące i liczenie chmurek”. W związku z tym uroczyście oświadczam, że doskonale o tym wiem. I wcale nie chodzi mi to, że mamy wszyscy porzucić pracę, przestać sprzątać i co tam jeszcze i spędzać całe dnie na dumaniu o tym, co nam się wydaje, że mogłoby nam się kiedyś przydarzyć. Tak naprawdę uważam, że jest (zupełnie) odwrotnie: im mamy większe marzenia (każdy sam decyduje o tym, co co dla niego znaczy! Nie ma lepszych i gorszych marzeń, jeśli wypływają one z naszego wnętrza), tym lepiej jesteśmy w stanie „ogarniać rzeczywistość”. Co więcej, marzenia i pasja mogą przerodzić się w takie „konkrety”, o jakich nie śniło się najbardziej zapracowanym i zabieganym osobom martwiącym się
o tych nieboraczków, którzy mają czelność walczyć o to, na czym im zależy.

Przeczytałam ostatnio historię Ruth Shady, archeolożki z Peru, która dzięki swojej pasji, wiedzy, intuicji, uporowi, zaangażowaniu i wierze w sens swojego działania, odkryła „jedno z ważniejszych centrów rozwoju na pacyficznym wybrzeżu prekolumbijskiego Peru” - starożytne miasto Caral. Nawiasem mówiąc to niesamowita historia – kto ciekaw, niech po prostu wpisze „Caral” do wyszukiwarki. Artykuł, który znalazłam w starym egzemplarzu „Poznaj Świat” mógłby właściwie być inspiracją do kilku wpisów (i niewykluczone, że tak będzie), ale dziś skupmy się tylko na jednym aspekcie. Shady wcale nie musiała odkryć tych ruin. Ale CHCIAŁA. Chciała zrobić coś więcej, niż osiąść na uniwersytecie albo zadowolić się pracą na istniejących już stanowiskach archeologicznych. Nie było łatwo, pierwsze dwa lata prac nie przynosiły rezultatów, a na koniec właściwie „ukradziono” jej odkrycie, ale, kurczę, ona się nie poddała! Czy jej marzenia i pasję można nazwać mrzonką lub zajęciem godnym zblazowanej nastolatki?

Kilka dni temu przeczytałam też niezwykłą książkę (mogę pożyczyć, jeśli macie ochotę) pt. „El Negro i ja” autorstwa Franka Westermana. Podobnie jak artykuł o Caral, ta lektura wywarła na mnie przeogromne wrażenie. I także w tym przypadku można by napisać co najmniej kilka tekstów opartych na rodzących się podczas czytania przemyśleniach. Westerman jako student pierwszego roku zobaczył w hiszpańskim muzeum wypchanego Afrykanina - i śmiało można powiedzieć, że to doświadczenie zmieniło jego życie. Teraz jednak chciałabym podkreślić fakt, że Westerman zapragnął dowiedzieć się jak najwięcej o el Negro – i konsekwentnie dążył do tego celu. Przez lata studiował, pracował, „przebranżawiał się”, ale zawsze towarzyszyła mu myśl o tym kim był tamten człowiek. Zaangażowanie w poszukiwania nie tylko nie przeszkadzało Holendrowi w wykonywaniu codziennych obowiązków. A może nawet przeciwnie – to dzięki tej pasji był w stanie pokonywać różne codzienne trudności i zniechęcenie i w końcu znaleźć „swoje miejsce”? (Nie wiem tego, ale myślę, że to całkiem możliwe).


Kiedyś uwielbiałam książki Beaty Pawlikowskiej. Chyba w „W dżungli życia” napisała, że marzenia wcale nie muszą się spełniać, żeby odgrywać znaczącą rolę w naszym życiu. I chociaż teraz ze śmiechem przeglądam jej coraz to nowe poradniki zawierające wskazówki w rodzaju „Uśmiechnij się do siebie, a będziesz mniej smutny”, to uważam, że miała rację co do marzeń. Czasem samo dążenie do nich (nawet nie wprost) sprawia, że bardziej „nam się chce” także w „przyziemnych aspektach codzienności” (Wow! Jak to brzmi! Muszę sobie zapamiętać to jakże błyskotliwe określenie! A nuż przyda mi się podczas pisania jakiegoś poradnika). U Martyny Wojciechowskiej przeczytałam kiedyś, że „wszystkie ćwiczenia wykonuje się zupełnie inaczej z myślą o najwyższej górze świata” (cytat niedosłowny z „Przesunąć horyzont”). I właśnie o to chodzi! (Tak przynajmniej mi się wydaje)

Komentarze