Pytam, biegam, szukam

Kurcze, mam 27 (wiem, wiem, rocz-ni-ko-wo 28) lat, a w pewnych aspektach czuję się, jakby ciągle miała 17. Czyli mam mnóstwo WIELKICH marzeń, wyobrażeń i pomysłów związanych z tym kim jestem i kim mogłabym być. I myślę sobie, że szkoda, że te kilka (dziesięć!) lat temu nie byłam odważniejsza, bardziej pewna siebie, bardziej otwarta na własne przemyślenia, gotowa wychylić głowę z tłumu znajomych. A z drugiej strony wiem, że to jak się teraz czuję wynika z wszystkiego, co do tej pory wydarzyło się w moim życiu. I może po prostu nie dało się inaczej, w jakimś sensie nie mogłam być wtedy inna, bo wówczas dziś mielibyśmy do czynienia z zupełnie inną Kasią. Więc wiem to wszystko, a i tak czasem mi żal, że nie zrobiłam choćby jednego innego kroku.

A zatem – mam 27/28, a czuję się jak w liceum, albo na studiach licencjackich. „Wszystko przede mną” vs „Czy sobie poradzę?”. Z jednej strony (być może nie brzmi to odpowiednio skromnie, ale trudno) czuję, że „mam tę moc”, że stać mnie na wiele, że nie muszę do końca życia być taką cichutką myszką, która robi dokładnie to, co miliardy innych myszek (żeby nie było: nie chodzi mi o to, że to jest złe, tylko, że mi to chyba jednak nie do końca odpowiada), że naprawdę wszystko (czyżby?) przede mną... I czasem tego rodzaju uczucia biorą górę, a ja robię głęboki wdech i już szykuję się do wielkiego kroku naprzód i … nagle bach! 

„Hola, hola koleżanko! Nie tak szybko! Pomyśl ile masz lat! Popatrz na swoje koleżanki! Mężate, dzieciate, ze stałą pracą, a ty co boroczku? Marzenia? Fajnie, fajnie, ale pamiętaj, że nie jesteś już w liceum! Nawet studia już dawno skończyłaś! Oj, głuptasku, wydaje ci się ciągle, że tyle możesz, a ciągle drepcesz w miejscu...”. I to by było na tyle. Zwieszam głowę, udaję, że wcale nie chce mi się płakać i zaczynam rozmyślać, jakby tu się ustatkować. Po kilku minutach/godzinach/dniach dochodzę do wniosku, że nie wiem jak, nigdy się nie dowiem, a nawet jak się dowiem, to i tak mi się nie uda, więc włażę pod kołdrę (dosłownie i/lub w przenośni) i chciałabym tam zostać do końca świata (i o jeden dzień dłużej). I myślę sobie, że to niesprawiedliwe, że „wszystkim” „się udaje”, a ja jestem taka ofiara, co nawet nie umie znaleźć sobie „porządnej” pracy i siedzieć w niej dwadzieścia lat. 

A jednak... A jednak ciągle spotykam osoby, znajduję książki i trafiam na nagrania, które przekonują mnie, że może jednak się nie mylę – tzn. że mimo wszystko warto zastanawiać się nad tym kim i jaka jestem i w którym kierunku chcę się rozwijać. Że próbowanie do skutku nie jest niczym niewłaściwym, że „uczony z nieba nie spadnie”, że mimo że ni ma lekko, to warto starać się odnaleźć to, co jest dla mnie naprawdę ważne i co pomoże mi być prawdziwą sobą. I trudno, czasem widocznie muszą pojawiać się takie głosy (wewnątrz mnie lub z otoczenia), które zbijają mnie z tropu, zniechęcają lub straszą. Może są po to, żeby pokazać mi to, na czym mi naprawdę zależy?
A to, że mam TYLE pomysłów też nie musi przecież chyba być złe. Wiem, że trudno te różne chcenia/pragnienia połączyć, ale przecież to, że chcę TYLE, nie oznacza, że wszystko musi odbywać się jednocześnie. 

Skomplikowane to jest, a ten wpis nie należy do najbardziej poukładanych, ale cóż... Może się nie obrazicie ;-)

A jakbyście szukali książkowych inspiracji to ostatnio czytam/czytałam m.in. „Egipt: haram halal”, „Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda”, „Bardzo martwy sezon”, „Zuza albo czas oddalenia”, „Sekretne życie drzew” i „Tańczymy już tylko w Zaduszki”.

Dobrego dnia!

Komentarze