Ciarki i dreszcze

Nieraz pisałam (albo przynajmniej myślałam), że są takie słowa, które sprawiają, że człowiekowi szybciej bije serce, czasem pojawiają się rumieńce, a wszystkie myśli kierują się w stronę tego, co owe słowa wyrażają. Jednym z takich słów jest.... l i t e r a t u r a.

Grudzień w moim przypadku jest miesiącem książek "dostanych": najpierw urodziny (dwie pozycje), potem Święta (trzy), a w międzyczasie - dwie wygrane w konkursach. Łącznie siedem (moja ulubiona liczba!) różnej grubości tomów - czegóż chcieć więcej?

Ale do dzisiejszych rozważań skłoniła mnie lektura książki pożyczonej, która czytam od kilku dni. "Pilch w sensie ścisłym" (genialny tytuł!) w zasadzie "z marszu" musi trafić na listę moich ulubionych "kniżek". Po pierwsze dlatego, że to biografia, a po drugie - ci, którzy zaglądają tu regularnie już to wiedzą - bardzo, ale to bardzo lubię Pilcha. W "Pilchu" najbardziej podobają mi się fragmenty twórczości JP i te rozdziały, w których jest mowa o jego sposobie pisania, zwyczajach, układzie dnia i literaturze: lekturach pisarza, jego ojca, krewnych i znajomych, spotkaniach, na których dyskutowano o literaturze, czasopismach "branżowych" (w tym wypadku to określenie brzmi okropnie) i całym ówczesnym życiu literackim.

Jakby to było wspaniale spotykać się regularnie z grupą przyjaciół i rozmawiać o tym, co ostatnio przeczytaliśmy, chwalić się co się komu udało kupić, a może nawet czytać fragmenty swojej "twórczości" i potem o tym rozmawiać (ewentualnie).

Dlaczego kiedyś takie spotkania były możliwe? A może nadal "gdzieś" tak wygląda życie towarzyskie? Ale czemu nie "tu"?

Podejrzewam, że gdyby położyć nacisk na nieodzowny (w tamtych czasach?) element tego rodzaju spotkań, jakim była "wódeczka", to paru chętnych by się znalazło. Ale spotkanie niekoniecznie wyglądałoby tak, jak bym tego chciała.

Czy jesteśmy teraz bardziej wstydliwi? Skromni? Nieśmiali?  Z jednej strony chętnie dzielimy się na fejsbuczku już niemal wszystkim - od zdjęć USG dzidziusia, poprzez kolacje przy świecach, aż do wiadomości o chorobach czy nawet śmierci. A nawet jeśli sami nie zamieszczamy takich informacji, to chętnie je czytamy, "polubujemy", komentujemy itd.

A z drugiej strony, mamy problem z wyrażaniem swojego zdania (ściślej: uczuć, emocji) na "głębsze" tematy. Widać to nawet na studiach (przynajmniej tak było za moich czasów...). Odezwać się na ćwiczeniach, na których trzeba było podawać regułki, definicje itp. było dla wielu pewnym wyzwaniem, ale jeszcze dało się to zrobić, zwłaszcza pod koniec semestru, gdy każdy najmniejszy plusik był na wagę złota. Ale kiedy trzeba było powiedzieć coś "od siebie" to hmmm.... Odważni, dzielni, wykształceni gdzieś znikali, a ich miejsce zajmowały szare myszki, które marzą o tym, żeby nikt ich nie widział.

Więc cóż dopiero przeczytać coś, co się samemu stworzyło. Też już chyba tutaj pisałam, że często spotykam się z opinią, że "wow, jak ty umiesz tak na tym blogu o sobie pisać! Ja bym tak nie umiała/nie umiał". Hm, no tak. Nie zawsze jest łatwo pokazywać innym, co się ma w środku. Nawiasem mówiąc blog wydaje mi się stosunkowo bezpieczną formą wypowiedzi, bo a) nie jest na żywo b) nie należąc do TOP 10 polskich blogerów, mam małe szanse, że ktoś wynajdzie moje pisanki i zacznie się nad nimi pastwić.

Ale jeśli chcę, żeby inni rozmawiali ze mną na TE tematy, to muszę być może sama zrobić pierwszy krok. Zresztą widzę, że to działa. Bo zdarza się (miód na moje serce!), że po zacytowanym wyżej zdaniu ("wow, jak ty umiesz...") ktoś wyraża swoje przemyślenia, uczucia itd. Może nie jest to całonocna dyskusja o sensie istnienia, ale lepszy rydz niż nic. Może w końcu kiedyś się uda...

[gdyby ktoś z czytających to miał ochotę spróbować takiej rozmówki to proooooszę, niech mi da w jakikolwiek sposób znać!]

I na koniec jeszcze jedna hipoteza związana z tym, że trudno nam usiąść do "poważnej" (tzn. takiej, której tematem jest coś więcej niż powierzchowna wymian zdań na ogólne tematy) rozmowy. Wydaje mi się, że kluczowe jest tu pojęcie samej rozmowy. Wiem, jestem staroświecka, nie nadążam, nie rozumiem itd., ale trudno. Mam wrażenie, że nadmiar tzw. mediów społecznościowych zrobił rozmowom wielką krzywdę. Nawet najintensywniejsza wymiana komentarzy na forach czy pod jakimś postem nie może sobie, moim zdaniem, nawet stanąć koło prawdziwej rozmowy. Bo komentarze, choćby i pisane pod wpływem emocji, są jednak w stosunku do nich jakoś wtórne. Myśl - słowo (pisane) - enter i jeszcze opcja edycji lub usunięcia tego, co napisałam. A  w rozmowie myśl - słowo (powiedziane, a więc może niepoprawne, urwane, z ledwie słyszalnym, ale istotnym znakiem zapytania) plus cała masa sygnałów niewerbalnych. A do tego nie ma opcji szybkiego wylogowania się. No i trudniej wyzywać kogoś, kto siedzi obok/naprzeciw nas. Nie odkrywam Ameryki, ale sztuka (!) rozmowy jest chyba  w niebezpieczeństwie. A sztuka rozmowy o literaturze (i uczuciach) - w niebezpieczeństwie dwa albo trzy razy większym.

Na szczęście jednak - wszystko w naszych rękach (i buziach - jakkolwiek to brzmi) :-)

Komentarze