Stefek, wizje i ... tyle?

W zamierzchłych czasach, przed niemal trzema dekadami, w naszym domu były dwie książeczki, które wywarły na mnie niezatarty wpływ. Kiedy cytuję ich fragmenty, przenoszę się w moje lata sielskie, anielskie, ale czasem (no dobrze, zazwyczaj) rozmówca patrzy na mnie co najmniej ze zdziwieniem. Te książeczki to były niewielkie zbiorki z cyklu "Polscy poeci dzieciom" - do dzisiaj potrafię wyrecytować "Idzie niebo ciemną nocą" w całości, niemal bezbłędnie "Pawła i Gawła" czy obszerne fragmenty "Lokomotywy" i moich ulubionych (obok "Suma") "Tygrysów" ("Gdyby tygrysy jadły irysy, to by na świecie nie było źle. Bo każdy tygrys irysy by gryzł, a mięsa wcale nie" Itd... Czyżby już wtedy ukształtowała się moja przyszła postawa wegetariańsko-słodyczolubna?).

Ale teraz chciałabym przypomnieć inny wierszyk. Znacie "Stefka Burczymuchę"? ("O większego trudno zucha, jak był Stefek Burczymucha. >Ja nikogo się nie boję, choćby niedźwiedź, to dostoję<"). Nie? Hmm tak Wam się tylko (w większości?) wydaje... Każdy z nas ma takiego Stefka w środku. Malec ten przez większość wiersza przechwala się jaki to jest dzielny i odważny, na jakie zwierzęta będzie polować (nie pochwalamy!) i co uda mu się osiągnąć. A następnie przerażony opowiada, o potworze, z którym stanął niemal twarzą w twarz. "Gdzie to było? - Tam! Na sianie! Właśnie porwał mi śniadanie". Potwór był straszny, groźny, miał rogi i krótko mówiąc, porządnie nastraszył Stefka. A w ostatnich wersach dowiadujemy się, że w miejscu przez niego wskazanym "mała myszka siedzi sobie i ząbkami serek skrobie". Ile śmiechu było podczas lektury tego wiersza!
A dzisiaj, kiedy się nad nim zastanawiam, to z niepokojem stwierdzam, że chyba jestem do Stefka podobna bardziej niż bym tego chciała.

Kto z nas nie lubi sobie wyobrażać swoich wielkich, przyszłych czynów? Oto stoję przed liczną publicznością, wygłaszam płomienną mowę i zostaję nagrodzona kilkuminutową owacją. Albo jadę gdzieś na koniec świata, przeżywam niesamowite przygody, a po powrocie piszę bestsellerową książkę na ten temat. Albo w brawurowym stylu wygrywam zaciekłą dyskusję. Albo osiągam niebywały sukces sportowy. Albo ... Znacie to, prawda? Niechętnie się do tego przyznajemy, ale przecież tak często przed randką, rozmową o pracę, ważną prezentacją itd. wyobrażamy sobie siebie jako zwycięzcę. I to w doskonałym stylu. (oczywiście robimy to w przerwach pomiędzy atakami paniki, strachu i przekonania, że "kaj jo tam pójda"). Ma to też odniesienie do całego życia. Lubimy sobie wyobrażać, jak to za kilka lat ..... (wstawić dowolną 'rzecz', która jest dla nas ważna, jest miarą jakiegoś sukcesu albo największym pragnieniem). Tylko co dalej? Ile rzeczywiście robimy, żeby kiedyś TO osiągnąć? Jak to się ma do ilości zastrzeżeń, "ale" i "zdroworozsądkowych" tłumaczeń, w wyniku których wciąż stoimy w miejscu?

Lubimy sobie "kozaczyć" w domu. Jak ja jej nagadam! Co ja mu powiem! Aż mu w pięty pójdzie! To skandal! Nie pozwolę sobie na takie coś! Nigdy więcej! Wychodzę! etc.etc. A potem .... Ok, w porządku, nie ma sprawy, właściwie to nic.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby traktować ludzi "z byka", nie przyjmować do wiadomości żadnych "okoliczności łagodzących" itp. Ale też dobrze by było być "takim mądrym", kiedy naprawdę mamy do czynienia z chamstwem, cwaniactwem, zachowaniem skrajnie bezmyślnym, aroganckim czy wyrachowanym. A my, "kiery mi fiknie", w takich sytuacjach często chowamy się za rzekomym dobry wychowaniem (sic!), niechęcią do wtrącania się w nie swoje sprawy (serio?) i niedostateczną wiedzą na dany temat (no prooooszę Was.....). Bo po co się wychylać? Narażać? Ośmieszać? I gdzie jest granica? Pobuczeć pod nosem sobie mogę. Ale czy powiedzieć komuś otwarcie co myślę? Ale postawić sprawę niemal na ostrzu noża ("Jeśli nic się nie zmieni, to chyba time to say goodbay")? No nie jest to łatwizna. Myszka wygrywa z dzielnym Stefkiem. Ale ale... Jesteśmy tu po to, żeby uświadomiwszy sobie naszą nie zawsze właściwą postawę, zacząć działać ;-)
Przecież w samych wizjach, marzeniach i wyobrażeniach nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie, myślę, że pozwalają nam one przygotować się do trudnych, stresujących sytuacji, żeby jakoś oswoić się z tym, co nas czeka. Tylko musimy się jeszcze nauczyć przekładać to wszystko na praktykę. Czyli: mniej się bać, śmielej podejmować wyzwania, odważniej prezentować swoje zdanie i ... częściej z optymizmem patrzeć przed siebie.

Podczas dzisiejszej wizyty na cmentarzu, znowu bardzo mocno przypomniałam sobie moich Dziadków, którzy "od zawsze" mieli jasny obraz tego, kim będę, kiedy dorosnę. Tzn. byli przekonani i, co bardzo ważne, mówili mi o tym, że mi się uda. Że jestem wartościowym człowiekiem, że mam różne talenty, że będę umiała "coś" osiągnąć. Kurczę, jakie to jest ważne! Żeby ktoś w Ciebie wierzył, kibicował Ci, mądrze (!) doradzał, słuchał Cię i interesował się Twoim życiem. Jak mi Ich brakuje.... Ale po pierwsze, przecież "ci, którzy umarli, nigdy nie odeszli", jak mówi jeden z afrykańskich wierszy (pieśni) z takiego czerwonego tomiku, który kiedyś dostałam na urodziny. A po drugie... może niech to będzie zachęta dla mnie (i dla Was), żeby zauważyć, przypomnieć sobie, że chyba każdy potrzebuje takiego wsparcia. Dlaczegóż by więc nie spróbować go komuś udzielić? Myślę, że każdy może być takim "moim Dziadkiem". Przecież wiemy, że dobre słowo, uśmiech, przytulenie może zdziałać w czyimś życiu prawdziwe cuda. To czemu tak rzadko to robimy?
A zatem odwagi! (i posługując się cytatem z reklamy czekolady "Śmiało, bądźmy delikatni")

ps. ostatnie zdanie tylko pozornie nie współgra z tym, co pisałam wcześniej ;-)
ps 2. wszystkie fragmenty wierszy cytowałam z pamięci, więc niewykluczone, że pojawiły się tu drobne odstępstwa od oryginałów

Komentarze