Zabaweczki

Taka sytuacja: X pracuje w mediach. Niedawno cała redakcja dostała polecenie od szefa, żeby w miarę możliwości opatrywać teksty publikowane w internecie zdjęciami, które przyciągną czytelnika (sic!). Np. przy tekście zapowiadającym imprezę sportową umieścić zdjęcie „pięknej, młodej, półnagiej” (!!!) piosenkarki, która wystąpi w ramach części artystycznej. Mail X zawierający opinię, że to jednak przesada pozostał bez odpowiedzi.

Sytuacja nr 2: Pracodawca Z kazał jej zadzwonić do pewnej instytucji z zapytaniem, jak poprawnie wypełnić formularz. Do polecenia dodał taką instrukcję: „Wiesz, powiedz temu panu [który miał odebrać telefon] tak: [tu pracodawca zmienia głos upodabniając się – we własnej opinii – do dzwoniącej dziewczyny] „Proooooszę pana, muusi mi pan pomóc. Ja nie wiem jak to zrobić, a szef mi kazał i mnie zabije, jak coś będzie nie tak”. Z jest gotowa się założyć, że gdyby rozmowa nie odbywała się przez telefon, do głosu głupiutkiej dziewczynki powinno zostać dodane jeszcze bezradno-słodkie mruganie oczkami i niewinny uśmiech.

Sytuacja nr 3: Krewny W udostępnił na FB obrazek składający się z trzech zdjęć przedstawiających młode kobiety w baaardzo skromnych strojach i dwuznacznych pozach oraz napisem: Facet, który dobrze jada w domu nie stołuje się na mieście. Na oburzoną uwagę W krewny odpowiedział, że „udostępniło mu się to przypadkiem, bo chciał to tylko polubić”.

Co zrobilibyście na miejscu X, Z i W? Jakie jest dobre wyjście w tych sytuacjach? Trzasnąć drzwiami? Złożyć wypowiedzenie? Pokiwać głową i uznać, że „nie poradzisz”? Przestać rozmawiać z osobą, która nam „podpadła”?


Ktoś może powiedzieć, że bez sensu przytaczam takie przykłady. Że przecież ani X, ani Z, ani W nic się złego nie stało. Że przecież „od zawsze” tak jest.
A ja nie mam poczucia humoru, nie rozumiem zasad rządzących marketingiem, nie znam podstawowych socjotechnik. Ok, niech będzie.

Ale szlag mnie trafia, kiedy ktoś traktuje dziewczyny jak zabawki. Jak rzeczy. Jak obiekty przeznaczone wyłącznie do tego, by mężczyznom (tym prawdziwym, rzecz jasna) było na tym świecie dobrze, miło i przyjemnie. Nie mogę się zgodzić na taką postawę z najprostszego powodu: bo też jestem dziewczyną i nie życzę sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek traktował mnie jak rzecz. Oczywiście rzadko kiedy ktoś przybiera taką (uprzedmiotawiającą) kobiety postawę wprost i jednoznacznie. Najczęściej są to właśnie żarciki, niewinne dogadywanie, leciuteńkie aluzyjki. Ale czy to nie przypadkiem dowód na to, że nawet autor tego typu zdań (postaw, komentarzy) czuje, że coś jest nie tak i woli użyć takich słów, żeby w razie czego łatwo móc się z nich wycofać?

A z drugiej strony: czy traktowanie kobiet jako obiektów (!!!) seksualnych nie jest też oznaką niepodmiotowego traktowania mężczyzn? Że „facet to facet”, że wystarczy mu tylko sobie popatrzeć czy podotykać i nic mu więcej nie jest potrzebne do szczęścia. Że przecież on nie myśli głową, tylko …. Na taką postawę też się nie chcę i nie mogę zgodzić! Przecież kurcze...! Wczorajszy odcinek „Kobiety na krańcu świata” był właśnie o tym. Tytuł: „Jak wyjść za mąż w trzy miesiące” mówi sam za siebie. Z jednej strony: tłumy dziewczyn gotowych zrobić z siebie głupie lale, a z drugiej teza (oczywiście też niewyrażona wprost), że wystarczy parę sztuczek (np. popatrz mu w oczy, a właściwe w lewe oko, przez co najmniej 6 sekund, uśmiechnij się, dotknij obojczyka, popraw włosy), żeby koleś nie miał innego wyjścia (hmm wolność wyboru...), jak tylko zacząć się ślinić. Szkoła bohaterki tego odcinka działa w Petersburgu i skorzystało z niej już kilkadziesiąt tysięcy kobiet. Jako ciekawostkę, Martyna Wojciechowska (która jest po prostu świetna! Ona nie ocenia, nie krytykuje, nie nobilituje, ona się po prostu cudownie dziwi) podała informację, że w Rosji jest najwyższy współczynnik rozwodów. Ciekawe dlaczego...
A przecież nie trzeba wydawać mnóstwa pieniędzy na kurs za granicą, żeby zdobyć garść cennych porad, żeby sprawić, żeby ktoś „był twój”. Wystarczy kupić pierwszą z brzegu gazetę dla nastolatek. Przynajmniej za moich nastoletnich czasów można tam było znaleźć mnóstwo wskazówek, jak go „uwieść” (w gimnazjum!!!). Nie sądzę, żeby treść tych pisemek znacząco się zmieniła, a jeśli już, to obawiam się, że na gorsze (oczywiście z mojego dziwnego punktu widzenia).

Czy naprawdę trzeba się nawzajem traktować w taki sposób? Czy mówienie o jakimś podstawowym szacunku, czy jego okazywanie, jest oznaką słabości albo kompleksów? Bo przecież często jeśli dziewczyna określa się jako feministka, to musi liczyć się z łatką takiej, której „nikt nie chciał”. A chłopak, który nie traktuje dziewczyn jak „mięsa” jest być może... no.. hmm... „sami wiecie kim i lepiej na niego uważajcie na basenie”. SERIO?

A przecież nikt nie lubi być traktowany jak przedmiot. Przecież ciągle staramy się pokazać (fakt, że na różne sposoby), że żyjemy, jesteśmy, czujemy, marzymy...
Przecież podobnie myślimy o naszych bliskich (I hope so!) i nie wyobrażamy sobie, żeby nasza córka czy matka miała swoimi wdziękami przyciągać facetów do kupna np. opon. Albo że nasz mąż albo tata zasypia z myślą o lasce, która przez te 6 sekund się na niego gapiła podczas prezentacji jogurtów w supermarkecie.

A jednak – nawet jeśli czujemy, że ktoś „przegiął” wstydzimy się, boimy, krępujemy powiedzieć głośno: Hola, hola, nie ma zgody na takie hasełka!

Bo wyjdziemy na głupków? Hmmm....

Komentarze