Mój wewnętrzny Szop

20 lat temu (!!!) jedną z dwóch moich ulubionych książek była "Pocahontas" (drugą: "Mała Syrenka"). Do dzisiaj pamiętam ilustracje, a jedną z moich ulubionych była ta z Szopem próbującym podkraść Smithowi kompas. Szop uwielbiał biszkopty, a kompas był przecież tak do nich podobny... Ale zastanówmy się - może za tą sceną kryje się coś ważnego? A co gdyby to była metafora? Może Szop szukał właściwej dla siebie drogi? Może tak bardzo już chciał wiedzieć, gdzie powinien iść, może już tak bardzo nie umiał się doczekać odnalezienia tego, co nada jego życiu sens, że chciał ten znaleziony kompas połknąć - to znaczy już, teraz, natychmiast "pójść na całość", zrobić wielki skok, zamiast miliona małych kroczków, wyjść poza jakiś bezwład, brak pomysłów, monotonię itd.
Może jestem nienormalna, ale myślę sobie, że w pewnym sensie (choć z różną intensywnością) przypominam tego Szopa... Kiedy skończysz się śmiać z tej brawurowej interpretacji, pomyśl proszę, czy mimo wszystko to, co napisałam nie brzmi znajomo...

Sobotę i niedzielę spędziłam w górach. Może tym razem podaruję sobie te ochy i achy, które i tak nie wyrażą mojego zachwytu przyrodą, widokami, pogodą i tym wszystkim, co sprawia, że tak wiele osób jest gotowych powiedzieć, że "w górach jest wszystko, co kocham".
Chciałabym się teraz skupić tylko na jednym z aspektów "chodzenia po górach". Dla mnie jest to jedna z niewielu aktywności, w których naprawdę da się "żyć chwilą", "chwytać dzień", "być tu i teraz" i co tam jeszcze. Wszystko to brzmi jak oklepane frazesy, ale cóż... tak po prostu jest.
Bo idę sobie jakimś szlakiem i nie kombinuję nad tysiącem spraw, nie układam sobie planu zajęć na najbliższe godziny, nie przeprowadzam w głowie dziesiątek rozmów, nie piszę w myślach wszystkich możliwych różowych i czarnych scenariuszy na jakiś temat... Po prostu idę. Patrzę na góry w oddali, na kolorowe drzewa, na drogę przede mną i to wszystko. Cała jestem tym patrzeniem. A za jakiś czas czuję zapach powietrza, słodki, orzeźwiający i nie ma nic poza tym. A nawet kiedy bolą mnie nogi, to odczuwam ten ból całościowo, bez jakichś prób odwracania od niego uwagi. I to wszystko w atmosferze takiego spokoju, że aż wydaje się on niemożliwy. Trudno to opisać, ale wiecie może co mam na myśli. Że nawet jeśli do celu daleko, to nie jestem zestresowana czy zła. Że nawet jeśli czuję się zmęczona czy obolała, to jest to zupełnie inne uczucie niż na co dzień. Po prostu jestem i to wystarczy. Chciałabym umieć przenieść przynajmniej część tego spokoju i tego rodzaju bycia do codzienności. Pytanie czy jest to możliwe...

I jeszcze jedno - przepływ myśli podczas takiej wędrówki. Niesamowite jest to, jak myśli same przychodzą (w odpowiednim momencie), krążą, wirują, płyną - nie wkładam w to właściwie żadnego wysiłku, a jednocześnie te myśli są tak jasne, wyraźne, że wydają się "oczywistym ideałem" (nie umiem na razie tego określić inaczej). Przypomina to trochę liście na wietrze, albo płatki śniegu.
Wszystko wydaje się możliwe, nie ma lęku przed porażką, nie ma miliarda "ale". Proste, ale (znów "ale"!) jakie trudne na co dzień. Takie doświadczenia są dla mnie właśnie czymś w rodzaju "orientowania mapy". Przypominam sobie wtedy różne ważne dla mnie rzeczy, myślę o tym kim i jaka chciałabym być, zaczynam dostrzegać ścieżki umożliwiające dojście do tego, co dla mnie ważne... Wracam niby taka sama, ale jednak z "odnalezionym, odświeżonym" kompasem, gotowa na zmiany, pewniejsza tego, czego tak naprawdę chcę...

A zmierzając już do końca: kolejny frazes mówi, że każdy ma wewnętrzny kompas. Tylko czy czasem nie jest tak, że wolimy go czasem "rozmagnesować"? Bo "iście" zawsze zgodnie z nim, czyli z tym, co czujemy nie zawsze jest łatwe. Więc może lepiej udawać, że go zapomnieliśmy, albo że nie działa prawidłowo... Albo że pomyliliśmy go z biszkoptem. I tu pojawia się inny sposób interpretacji historii z Szopem. Może chciał zjeść "niechcący" ten kompas, żeby nie musieć stawiać czoła wyzwaniu? Żeby nie musieć się zmierzyć z własnym lękami, lenistwem czy jeszcze czymś takim?
Że lepiej powiedzieć "ups! a myślałam, że to był biszkopcik! Jaka szkoda..." niż przyznać się, że nie chce mi się myśleć nad tym, co może mi pomóc być naprawdę sobą, co sprawi, że będę szła właściwą drogą, albo że dobrze już to wiem, tylko z różnych powodów nie chcę się z to zabrać. Interpretacja całkiem inna od pierwszej, ale znów brzmi zaskakująco (niepokojąco) znajomo, CZYŻ nie?


Komentarze