Naprawdę!


- Jak nazywaliście te kwiatki?
- Bolioczka ha ha ha!
- My też!

- A gwizdaliście na takich szerokich źdźbłach trawy?
- Jasne!

- A rzucaliście się rzepami?
- Ha ha ha pewnie!

I tak sobie jeździliśmy po różnych polno-leśnych dróżkach i obserwowaliśmy kaczki i łabędzie i żaby w stawie. I jeszcze rozmawialiśmy o tym, że teraz dzieci już chyba nie tylko nie bawią się w ten sposób, ale nawet nie wiedzą, że właśnie tak kiedyś smakowały letnie popołudnia i wakacje.
Aż tu nagle... Jechaliśmy akurat jakąś boczną asfaltową drogą, gdy przy jednej z bram zobaczyliśmy grupkę dzieci, które zawołały do nas chórem: Dzień dobry! To znaczy tak nam się wydawało. Bo gdy odpowiedzieliśmy tymi samymi słowami, jedna z dziewczynek bardzo wyraźnie (i z pełnym napięcia wyczekiwaniem) powiedziała: DĘ dobry! I kiedy powtórzyłam jej słowa, z radością zawołała do swoich towarzyszy (kolegów, rodzeństwa, sąsiadów?): Widzicie?! 
Jakby chciała się upewnić, że zauważyli, że jej/ich eksperyment („O! Jadą dorośli! Ciekawe, czy odpowiedzą na nasze DĘ?” - tak to sobie przynajmniej wyobrażam) się powiódł. 
A ja... prawie podskoczyłam na tym swoim rowerze! A więc są jeszcze PRAWIDZIWE DZIECI! Takie, które całe dnie spędzają na dworze, mają brudne buzie i kolana, robią sobie bazy w krzakach i machają do przejeżdżających kierowców i rowerzystów. 

***
Przechodziłam ostatnio obok domu, w którym trwa wielki remont. Wydaje mi się, że m.in. chodzi o ocieplenie budynku, bo jest on otoczony rusztowaniami aż po dach. Zazwyczaj robotnicy zajmujący się tego typu rzeczami wprawiają mnie w zakłopotanie, kiedy uważnie przyglądają się każdej przechodzącej osobie (zwłaszcza jeśli ta osoba jest dziewczyną). Jednak w ciągu paru ostatnich tygodni uczę się nie zwracać na nich uwagi, ponieważ nie mam innego wyboru – w czterech czy pięciu domach przy mojej ulicy trwają tajemnicze prace i kilka razy dziennie muszę przechodzić pomiędzy ciężarówkami i koparkami i oczywiście panami, którzy wiercą, malują, przenoszą, ustawiają i... cały czas monitorują ruch pieszy i kołowy. Ale właśnie wczoraj (tzn. w sobotę) jeden z tych panów nieświadomie wprawił mnie w doskonały humor. Zbliżając się do „jego” rusztowania już z daleka słyszałam muzykę dobiegającą z jakiegoś głośnika. Znacie te klimaty: hiszpańskojęzyczna muzyka taneczna, w której słowa prawdopodobnie nie mają większego sensu, ale która sprawia, że chcesz z kimś zatańczyć tu i teraz. I kiedy byłam już bardzo blisko usłyszałam, że ten pan na szczycie rusztowania śpiewa sobie tę piosenkę! Na głos! Raczej zmyślając tekst, ale za to z jakim zapałem! Po prostu musiałam się do siebie uśmiechnąć! I chociaż miałam mnóstwo zajęć i chwilami czułam się zupełnie wykończona, to wspomnienie tych paru sekund sprawiało, ze natychmiast czułam się lepiej.

***
Te dwie sytuacje zrobiły na mnie AŻ TAKIE wrażenie, bo były takie prawdziwe. I te dzieci i śpiewający robotnik naprawdę złapali chwilę. Byli sobą. Nie udawali nikogo, przed niczym się nie chowali, nie mieli żadnych ukrytych zamiarów ani celów. Po prostu byli obecni w swoim życiu. Kurczę, nie umiem znaleźć dobrych słów, żeby to opisać, ale mam nadzieję, że wiecie, co mam na myśli. 

To są takie „rzeczy”, jak to uczucie, kiedy jesz lody na dworze i wiatr przykleja ci do nich włosy i musisz ciągle odgarniać tańczące kosmyki, chociaż to i tak nic nie daje.
Albo kiedy mama otwiera okno i woła dzieci na obiad. 
Albo kiedy wyciągasz ziemniaki z ogniska i masz poparzone i brudne palce, a pół ziemniaka się spaliło, a drugie pół jest trochę surowe, ale ty i tak czujesz się, jakbyś był/była w najlepszej restauracji świata.
Albo kiedy pijesz wino z przyjacielem i rozmawiacie o zagadkach wszechświata, chociaż nie jesteście naukowcami i nie macie za bardzo pojęcia, jak to wszystko działa.

Och! Jak to dobrze czasem poczuć się tak prawdziwie. Poczuć, że to życie naprawdę jest i jest piękne i dobre. Że ktoś mnie widzi i ja go widzę i że sprawia nam to radość.

Takie słowa brzmią bardzo patetycznie, ale jeśli w ogóle da się jakoś opisać tego rodzaju uczucia, to chyba tylko tymi słowami. Chociaż właściwie nie chodzi o to, by szukać precyzyjnych opisów, tylko, żeby szukać i samemu tworzyć te chwile. Naprawdę! ;)

PS Publikując poprzedni wpis nie sądziłam, że wywoła on aż tyle pytań. A właściwie jedno pytanie dotyczące tego samego: jaki jest związek między historyjkami nr 1 i 3. Odpowiedź brzmi: żaden. Tzn. jest element wspólny, czyli ja, ale bohaterowie tych dwóch fragmentów to dwie różne osoby [inaczej mówiąc: każda z czterech opowiastek jest malutkim fragmentem, czymś w rodzaju zdjęcia czterech moich relacji z czterema różnymi ludźmi] ;-)

Komentarze