Przez książkę do serca
„Cierpienie nie mija. Staje się
inne, łatwiejsze do zniesienia, pozwala żyć, śmiać się, cieszyć
z sukcesów, a mimo to w najmniej spodziewanej chwili wypełza gdzieś
z dna podświadomości i przejmuje władzę nad człowiekiem”.
Oto odpowiedź (część odpowiedzi) na pytanie: po co czytać
książki?
Właśnie po to. Żeby po kilkuset stronach lektury
trafić na zdanie, które sprawia, że cierpnie Ci skóra, po plecach
przebiega dreszcz, a w głowie zaczyna huczeć „To o mnie! To
prawda! To niesamowite!”. Oczywiście, w książkach szukamy
wiedzy, rozrywki, zachwycamy się pięknym językiem lub ciekawym
pomysłem. Ale także (przede wszystkim?) szukamy siebie. Szukamy
opisu własnych uczuć i myśli, szukamy pewności, że nasze plany i
marzenia wcale nie są głupie, że to, co nas spotyka ma jakiś
sens. I (przynajmniej pod tym względem) nie ma znaczenia temat
książki. Na przykład cytat z pierwszego akapitu nie pochodzi z
poradnika z serii „jak żyć?” ani nie jest fragmentem romansu
albo dziewiętnastowiecznej powieści. Trafiłam na te dwa zdania w
Marii Skłodowska Curie Magdaleny Niedźwiedzkiej.
[Duży
nawias: kilka miesięcy temu widziałam w kinie film o noblistce
(bardzo, bardzo, bardzo mi się podobał! O wrażeniach i
przemyśleniach z nim związanych możecie przeczytać tutaj).
Książkach Niedźwiedzkiej jest do niego dość podobna – nie
wiem, co było pierwsze – chociaż np. kolejność wydarzeń jest
inna, ale i tak mnie zachwyca. Wprawdzie nie lubię tekstów pisanych
w czasie teraźniejszym (Maria podnosi wzrok i widzi utkwione w sobie
oczy Piotra – to nie cytat, tylko przykład :) ) i powieściowy
charakter książki też początkowo mnie drażnił, ale... OCH! O
losach pani M.S-C. nie da się czytać i myśleć bez emocji. Tym
bardziej, kiedy miałoby się dość podobne chcenia (nie powiem
które ;) ).
A zatem – polecam!]
A zatem – polecam!]
A wracając do ad remu.
Niektórym czytanie wydaje się dość... dziwnym hobby. Bo po co
tyle czytać, skoro i tak za jakiś czas większość się zapomina.
Bo co to za forma odpoczynku, skoro trzeba wytężać oczy (i często
umysł). Bo co ci da przeczytanie choćby i stu książek rocznie. A
jednak – pewne sprawy „dają się” przemyśleć tylko (albo
prawie) podczas lektury. Kiedy jednocześnie jesteś sam na sam ze
sobą, a jednak „widzisz” też inny niż własny punkt widzenia.
I to naprawdę wiele zmienia.
Ostatnie tygodnie są dla mnie
dosyć trudne. Wiele rzeczy dzieje mi się w środku i nie wszystko
umiem (i może nawet nie wszystko chcę) opowiedzieć innym. Były
takie dni, że naprawdę czułam się o-krop-nie. Ale przecież (z
drugiej strony) z radością bawiłam się z dzieckiem przyjaciół,
skakałam pod chmury, gdy inna przyjaciółka się zaręczyła i
oszalałam, kiedy u kolejnych przyjaciół narodziła się cudowna
dziewczynka. Przecież chodziłam na spacery, robiłam zdjęcia
liściom, kupiłam sobie fajną koszulkę. Z zewnątrz wszystko
wyglądało w miarę w porządku. Tylko właśnie – z zewnątrz. A
kiedy od czasu do czasu powiedziałam kilka słów o tym, jak
naprawdę się czuję „wewnętrznie” to u osób, które przecież
dobrze mnie znają pojawiało się zdziwienie. „Ale jak to? W y d a
w a ł o mi się, że już jest ok”. Hmm... A ja nie potrafiłam i
nie potrafię precyzyjnie opisać tego, co się ze mną i we mnie
dzieje. I już sobie myślę, że jestem nienormalna itd., kiedy
podczas lektury Skłodowskiej trafiam
na zdania zamieszczone powyżej. O wow. Przypadek? Nie sądzę.
A
więc gdyby ktoś Wam kiedyś wmawiał, że książki są do …, to
skierujcie go proszę do mnie ;)
Komentarze
Prześlij komentarz