Trudne sprawy (bez żartów!)

To miał być wpis zawierający „garść inspiracji” - czyli kilka akapitów o tym, co mnie ostatnio w jakiś sposób poruszyło. Ale kiedy zaczęłam pisać o pierwszym „temacie”, uznałam, że jest zbyt poważny, by „mieszać” go z innymi (także dla mnie ważnymi, ale jednak należącymi do innych „kategorii” sprawami). Mam nadzieję, że udało mi się choćby częściowo opisać tu uczucia i myśli, które, dzięki temu o czym zaraz przeczytacie, po raz kolejny wynurzyły się z zakamarków mojej głowy/serca. I jeszcze jedna ważna rzecz: dzisiaj jest tu naprawdę poważnie (chwilami może nawet patetycznie), ale nie umiem o takich sprawach mówić ani pisać inaczej.

Wczoraj (26 sierpnia) obejrzałam spektakl pt. „Jo był ukradziony”, który powstał na podstawie książki o tym samym tytule. Temat: tragedia górnośląska w naszej najbliższej okolicy – czyli wkroczenie Armii Czerwonej do Wodzisławia, Rybnika, Pszowa...

Moja wiedza historyczna ma wiele luk, uważam, że powinnam wiedzieć więcej i dokładniej, ale ten epizod (czy można tu użyć słowa kojarzącego się z czymś o niewielkim znaczeniu?) - przez lata ukrywany, przemilczany, zagłuszany, nie był mi zupełnie obcy. Nie znam/nie znałam wielu danych liczbowych, dat itd., ale bardzo dobrze pamiętam opowieści prababci o tym, jak krasnoarmiejcy weszli do Wodzisławia. Jak tłukli filiżanki, żeby zabrać ze sobą „złote” uszka. Jak załatwiali się do słoików. Jak niszczyli meble. Jak jeden z nich chciał się z babcią ożenić, mimo że wiedział, że ona wciąż czeka na powrót męża z frontu i mimo że miała kilkuletnie dziecko („Ty będziesz moją żoną, a syna damy na inżyniera”). Tyle szczegółów prababcia przekazała małej wnuczce, ale być może bardziej drastyczne wspomnienia zachowała dla siebie...

Natomiast wczorajszy spektakl... Tu nie było miejsca na metafory. Godzinne przedstawienie było pełne scen przemocy – słownej i fizycznej, wobec mężczyzn i kobiet, młodych i starych. To naprawdę robiło wrażenie. Zwłaszcza, kiedy człowiek co chwilę uświadamiał sobie, że to się nie działo „gdzieś” i „kiedyś”, tylko tutaj, w tych domach, na tych ulicach i dotykało naszych dziadków i pradziadków. A motywem, który wybrzmiewał szczególnie mocno (powiedziałabym – rozpaczliwie) było wspominanie cierpienia wyrządzonego przez „naszych”. „To nie byli Ruscy, to byli Polacy...” - myślę, że silne wzruszenie na twarzach aktorów, było tylko odbiciem, cieniem, wielkich emocji, które musiały towarzyszyć tym, którzy tego cierpienia doświadczali. Nie chodzi mi teraz o to, żeby się wymądrzać, oceniać czy coś w tym rodzaju – myślę, że nie chodziło o to również autorom książki i twórcom spektaklu – ale może warto sobie w tym miejscu uświadomić, że chyba najbardziej boli to, czego doświadczamy od najbliższych – i zastanowić się nad tym, czy czasami nie jest tak, że to my wyrządzamy (naszym zachowaniem, ale też obojętnością) krzywdę tym, którzy oczekują od nas raczej rozmaitych przejawów miłości.

Nauka z podręczników (zwłaszcza historii) często bywa nudna, schematyczna itd. Stąd, częściowo, może wynikać nasze przekonanie, że wszystko już o wojnie „i innych takich” wiemy. Że wiemy, kto był dobry, a kto zły. Że wiemy, co nam się od kogo należy. A z drugiej strony – na dźwięk słowa „muzeum”, „rocznica”, „świadkowie historii” często z trudem ukrywamy ziewanie i zniecierpliwienie. Bo ileż można. 

No kurcze! Można/Trzeba dużo, a nawet jeszcze więcej. Trochę mnie czasem przeraża to, że człowiek tak szybko nad wieloma sprawami przechodzi do tzw. porządku dziennego. Wiadomo – trudno ciągle myśleć o tym, co było kiedyś albo co się dzieje w tej chwili w różnych częściach świata. Ale z drugiej strony – gdybym częściej zastanawiała się nad tym, że kilkadziesiąt lat temu na tej ulicy mogłabym tak łatwo zostać zabita, że kilkaset kilometrów stąd być może właśnie umierałabym z głodu, że po kilku godzinach lotu samolotem mogę dotrzeć do miejsca, w którym o skończeniu jakiejkolwiek szkoły mogłabym tylko pomarzyć... 

Może potrafiłabym bardziej docenić to, co mam. Może potrafiłabym życzliwiej spojrzeć na drugiego człowieka. I może na poważnie zastanowiłabym się nad tym, jak JA mogę TERAZ choć odrobinkę ZMIENIĆ ten nasz, w sumie mały i bliski, świat (i możecie się ze mnie śmiać i mówić, że jestem naiwna i dziwić się, że mając „już tyle lat” ciągle myślę w ten sposób, ale naprawdę uważam, że to, co każdy z nas mówi, robi i czego nie mówi i nie robi ma znaczenie). 

Bałam się pojechać na to przedstawienie. Moja wyobraźnia nie potrzebuje wiele, żeby pracować na najwyższych obrotach, a w tym przypadku słusznie się spodziewałam, że nie będzie trzeba podejmować specjalnego wysiłku, żeby doświadczyć wielu trudnych emocji.
I nie chodzi tylko o to, co zobaczyłam (na poziomie, powiedzmy, fizycznego zmysłu wzroku (wiecie o co mi chodzi?)), ale o to, co mi się podziało w środku. Niby to była tylko godzina. Niby dobrze wiem, że to była tylko (?) gra. A jednak – znów coś mi się poprzestawiało. Jakoś się wytrąciłam z równowagi. Jakaś klapka się otworzyła. I mam o czym myśleć. I w sumie to chyba dobrze. 

***

Jeśli dotarliście aż tutaj – dziękuję. Bo napisanie tego wszystkiego to naprawdę nie była dla mnie bułka z masłem. Ale od czasu do czasu trzeba też podjąć tego rodzaju wyzwanie.  

Komentarze