Niech się śmieją!
Jedno z moich ukochanych mott (hahah
czy w ogóle można tak powiedzieć?) na prawie każdą okazję
brzmi: Kto chce szuka sposobów, kto nie chce – szuka powodów (lub
odwrotnie).
Niby banał, ale jak się nad nim trochę
zastanowić...
Na przykład taka Kasia C. Gdzie się tylko da
opowiada, że by chętnie wróciła na studia, co chwilę wyczytuje
(kolejne słowo, co do którego istnienia – a raczej prawidłowego
użycia – mam wątpliwości) różne ciekawostki z rozmaitych
dziedzin i raczy nimi otoczenie („Wiedziałeś, że w 2007 r.
Rosjanie zamontowali swoją flagę zrobioną z tytanu na dnie Oceanu
Arktycznego?”), stale ma za mało książek i bez przerwy tworzy
listy tematów, który „trzeba” się zająć, ale co z jakimiś
konkretami?
No ok, dużo czyta (w tym książki i artykułu na
co najmniej dziwne* tematy), ale poza tym...
Poszłabym na
studia, ALE
brak kasy (standard)
brak czasu
na jakie? Tyle jest ciekawych
kierunków!!!
jestem już taaaka stara
będziecie się
śmiać.
I to by było na tyle.
Ale heloł, samym
stękaniem koleżanka niewiele zmieni. Zastanawiające jest to, ile
energii, zaangażowania i kreatywności potrafimy (bo, umówmy się,
Katarzyna na pewno nie jest odosobnionym przypadkiem) włożyć w
wyszukiwanie, umacnianie i uwiarygadnianie (po raz trzeci – czy
jest takie słowo???) wymówek. I oczywiście nie nazywamy ich
wymówkami. Wolimy myśleć, że to po prostu rozsądne argumenty
studzące oszalałe emocje, które pewnie i tak zaraz opadną. Może
czasem rzeczywiście tak to działa, ale czasem ta nasza
„racjonalność” sprawia, że ciągle stoimy w tym samym miejscu.
No bo skoro „nie”, to „nie” i kropka. Trzeba żyć dalej,
robić to, czego ode mnie wymagają i marzyć o „świętym
spokoju”, czyli żeby wszyscy się w końcu ode mnie odczepili.
Ale jak już powiedziano (i jak być może wiecie) nasza
Kasia nie jest przypadkiem w stu procentach normalnym (delikatnie
mówiąc!). I dlatego postanowiła sobie wczoraj przypomnieć, że
narzekanie na brak pieniędzy, czasu i niesprzyjające okoliczności
nie może być wymówką trwałą, stałą i wieczną i kiedyś w
końcu trzeba się zmierzyć z tym, co siedzi nam w środku, a czego
nie chcemy/boimy się wypuścić. W związku z tym odszukała stronę
internetową (widzicie, internety nie są wcale takie złe!), którą
kiedyś już przeglądała (z myślą, że tak, z pewności w
przyszłości – buhahaha!- tu wróci) i dziś rano rozpoczęła
internetowy kurs pod tytułem [UWAGA! Będzie szał!] „Neurobiologia
i życie”, przygotowany i poprowadzony przez zmarłego niedawno
prof. Vetulaniego.
Buch.
Koniec świata.
WTF.
Zwariowała.
Nie ma co robić.
Serio?
WTF.
Zwariowała.
Nie ma co robić.
Serio?
No serio. Odrzućmy dystans narratora i
powiedzmy jasno: Ja, Katarzyna, postanowiłam zrealizować kurs pt.
„Neurobiologia i życie” dostępny na platformie Copernicus
College.
I nie, nie znam się za bardzo na biologii, neuronach i
takich innych rzeczach. Do tej pory przeczytałam tylko jedną
książkę o mózgu. No i może jeszcze jakieś artykułu w „Natinal
Geographic”. I nie zamierzam zostać wybitną specjalistką w
(akurat) tej dziedzinie. Ale kiedy przejrzałam spis treści kursu (a
w nim takie tematy jak „Pojęcie duszy w teologii, filozofii i
nauce” czy „Odpowiedzialność moralna z punktu widzenia
neurologii”), uznałam, że mogę spróbować go zrealizować. Bez
konieczności jeżdżenia „nie wiadomo gdzie” i płacenia „nie
wiadomo ile”. I tym sposobem dziś spędziłam godzinkę słuchając
wykładu i robiąc notatki. Czyli na czymś co bardzo lubię.
I
żeby nie było – nie mówię o tym po to, żeby się jakoś
chwalić czy coś. Raczej chcę pokazać, że jak się chce, to się
da. I najtrudniejsze nie jest znalezienie wartościowego kursu,
ciekawej wystawy, mądrej debaty (i to bezpłatnie lub za niewielką
opłatą), tylko przekonanie siebie, że MOGĘ to zrobić. Że MOGĘ
zrobić kurs o neurobiologii, o szympansach albo Wszechświecie. Że
MOGĘ kupować i wypożyczać książki o historii Inków, geografii
i teologii. Że MOGĘ pojechać na wykład na Wydział Prawa i
Administracji, siedzieć na schodach auli słuchać tego, co ma do
powiedzenia prof. Zoll. Że to nie są rzeczy, których powinnam się
wstydzić, albo udawać, że robię je tylko „dla picu”.
I
tu dochodzimy do gwiazdki * zamieszczonej wyżej przy słowie
„dziwne”. Czasem rozmawiam z innymi na temat tego, co kogo
interesuje i czym chciałby się „bardziej” zająć. Często są
to tematy, o pociąg do których raczej nie podejrzewalibyśmy tych
konkretnych osób. I one o tym wiedzą i zazwyczaj właśnie z tego
powodu szukają wymówek, dzięki którym nie będą musiały podjąć
wyzwania. Jaka jest moja odpowiedź? „Większego świra (pod tym
względem) niż ja trudno znaleźć, więc jeśli uważasz, że tak
będzie dobrze, to śmiało to zrób”. Teraz będzie patos: w
dzisiejszych czasach tkwimy w wielkiej pułapce – bo z jednej
strony wciąż nasze głowy tkwią w „starej” mentalności (czyli
rób, co masz robić i siedź cicho; takie jest życie; wyżej tyłka
nie podskoczysz – nieraz już o tym pisałam), a z drugiej nasze
dusze wiedzą, że stać je na więcej. Że mogą i powinny iść do
przodu, sięgać wyżej i stojąc mocno na ziemi, wyciągać głowy w
kierunku gwiazd.
Czyli prościej (i z mniejszym patosem):
ambicje mamy wielkie (i często jeszcze są one rozbudzane przez
osoby, które podziwiamy i którym trochę zazdrościmy), ale coś
(np. obawa przed reakcją – często istniejącą tylko w naszej
głowie! - otoczenia) nie pozwala nam ich realizować.
Wydaje nam
się, że jesteśmy
dziwni
śmieszni
śmieszni
głupi
nieuporządkowani.
nieuporządkowani.
A może
właśnie nie?
A nawet jeśli ktoś tak sobie o nas pomyśli, co
właściwie co z tego? Przecież szanse, że powie Ci to prosto w
oczy są praktycznie zerowe ;-)
PS. "Niech się śmieją" było jednym z moich ulubionych powiedzonek jakieś 20 (!!!!!!!!!!) lat temu. I w sumie było chyba najmądrzejszą rzeczą, którą wtedy wymyśliłam i sobie powtarzałam.
PS. "Niech się śmieją" było jednym z moich ulubionych powiedzonek jakieś 20 (!!!!!!!!!!) lat temu. I w sumie było chyba najmądrzejszą rzeczą, którą wtedy wymyśliłam i sobie powtarzałam.
Komentarze
Prześlij komentarz