Wątła, niebaczna, rozdwojona w sobie... Ale pełna nadziei

Ludzie robią czasem tzw. głupie rzeczy. Ich – tych rzeczy – cechą jest to, że często są konsekwencją nieprzemyślanych działań i/lub ich rezultat jest zazwyczaj niekorzystny. Choć bywa, że z głupich rzeczy wynikają niespodziewanie dobre skutki. Ale dziś chciałabym napisać o czymś innym, bo, jak może już zauważyliście, zazwyczaj na tym blogu odnoszę się do tego, co dzieje się w moim życiu. A zatem – dzisiaj będzie o … nawet nie wiem jak to nazwać. To może zacznijmy jeszcze raz - od małego ćwiczenia. 

Pomyślcie, proszę, o jakiejś ważnej decyzji, którą podjęliście. Mam na myśli sytuację, w której przemyśleliście wszystkie za i przeciw, doszliście do wniosku (ale tak wewnętrznie, a nie ze względu na to, co mówili inni), że „nie można inaczej”, że „tak trzeba”, „tak będzie najlepiej”. I z perspektywy czasu możecie ocenić tę decyzję jako właściwą i cieszycie się, że wtedy postąpiliście tak, a nie inaczej. Zatrzymajcie się na chwili tuż przed zrobieniem ostatecznego kroku. Jak się czuliście? Czy byliście na milion procent pewni, że to najlepsza możliwa decyzja? Czy czuliście głęboki spokój wynikający z wyboru właściwej ścieżki? 

Bo ja mam tak, że w naprawdę istotnych sprawach bardzo trudno jest mi podjąć decyzję. Z jednej strony gdzieś bardzo „w środku” wiem, czego chcę, czego nie chcę, co jest dla mnie ważne itd. Ale z drugiej – wciąż mam wątpliwości, czy aby się nie mylę, boję się, że gdzieś popełnię błąd, że źle się „to wszystko” skończy. Ale w pewnym momencie przychodzi „takie coś” i już wiem, że nie obejdzie się bez mniej lub bardziej (w zależności od sytuacji) radykalnych posunięć. Wtedy po prostu WIEM, że no pasaran, że dalej nie może być tak samo, że nadszedł czas na zmianę. Kiedy już się oswoję z tym uczuciem (chociaż uczucia kojarzą się jako coś niestałego, to w tym przypadku mówimy o czymś naprawdę spokojnie-pewnym i w jakimś sensie statycznym i statecznym, if you know what I mean...), to zaczyna się prawdziwa harówa, żeby nie powiedzieć – koszmar. 

Kiedy już wiem co i jak powinnam (i znów – mówimy o takiej wewnętrznej powinności) zrobić, pojawia się we mnie miliard wątpliwości i ruszamy z niekończącymi się rozkminkami. Na przykład: budzę się o jakiejś dziwnej porze (3.26 albo 5.46) i nie mogę zasnąć, bo „automatycznie” zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze robię (chcę zrobić). Albo śnią mi się wyobrażone sytuacje, w których będę uczestniczyć, jeśli zdecyduję się zrobić to, co wiem, że chcę zrobić. Albo jadę autobusem i zamiast jak zwykle coś czytać, gapię się za okno i zastanawiam się jak to będzie „po” - w zależności od nastroju są to przypuszczenia pełne optymizmu i przekonania, że wszystko się poukłada jak najlepiej, albo pełne strachu potargane myśli, z których jasno wynika, że chyba jestem głupia, skoro chcę zrobić „takie coś” (mimo, że ciągle wiem i czuję, że to nieprawda i że moje zamiary są konieczne dla mojego dobra). 

Dlaczego tak jest, że tak trudno jest zrobić to, co uważamy za słuszne? Czemu pojawia się wtedy tyle wątpliwości i obaw? Czy po to, żebyśmy „przymierzając” różne rozwiązania, „przeżywając” ewentualne konsekwencje, analizując każdy aspekt danej sprawy przekonali się, że planowana decyzja jest naprawdę tą właściwą? Żebyśmy w pewnej chwili potrafili wstać, poprawić włosy i odważnie powiedzieć: Ok, idę w tą stronę.
Może tak jest, nie?

PS. Tytuł trochę długi, ale jakże trafny :-)

Komentarze