Księżniczka - Strażniczka

Kiedy byłam mała w domu mojej babci i dziadka był jeden bardzo duży pokój (później zrobiono z niego dwa „normalnej” wielkości pokoje), w którego rogu stał wielki piec kaflowy. Ponieważ bardzo lubiłam spędzać czas z moim dziadkiem, towarzyszyłam mu nawet podczas rozpalania ognia (hmm najpierw napisałam „składania ognia”, ale potem to skasowałam, bo uznałam, że to „niezbyt po polsku”... Ale co zrobić, jeśli dziadek zawsze „składał”, a nie „rozpalał” ogień?). I pewnego razu – nie wiem kiedy dokładnie; być może niecierpliwiłam się, że to tak długo trwa: może chciałam się bawić, a ten ogień „nie chciał się złożyć” - dziadek wymyślił (???) historyjkę o tym, że w piecu mieszka Księżniczka, której ojciec źle się czuje, gdy jest zimno i dlatego trzeba dbać o rozpalenie i utrzymanie ognia. Oczywiście, pomysł dziadka był genialny – od tej pory mała Kasia wręcz sama ciągnęła go do pieca i do Księżniczki. [Nawet gdy Kasia nie była już taka mała, to pamiętała o swojej koleżance... O ile się nie mylę, to rozmawiałam z nią, lub raczej o niej, jeszcze niedługo przed śmiercią dziadka – a zmarł, kiedy miałam prawie 19 lat] Dzisiaj zastanawiam się dlaczego nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać, czemu ta Księżniczka nie wyjdzie z pieca chociaż na chwilę? Czy jej się tam nie nudzi? Czy jest szczęśliwa ciągle przebywając w swoim ciepłym domku – bez kontaktu z innymi (oprócz mnie i dziadka, oczywiście)?

Przeczytałam dziś w „Tygodniku Powszechnym” felieton Anny Dziewit-Meller o tym, że kobiety często czują się za słabe: za słabe, by publicznie zabierać głos, za słabe, by brać życie we własne ręce, za słabe, by czasem zaryzykować... Co ciekawe, takie poczucie mają nie tylko „szare myszki”, zakompleksione nastolatki czy umęczone gospodynie, ale kobiety, które „obiektywnie” odniosły sukces – znane dziennikarki, bizneswomenki, wykładowczynie. Temat niby oklepany, ale jednak coś w nim jest, skoro co jakiś czas pojawia się w mediach i, przede wszystkim, w rozmowach. Sama mam głowę pełną historii dziewczyn i kobiet, którym udało się (STOOOPPP!), które osiągnęły swoje cele, spełniły marzenia, zrobiły coś, co uważały za niemożliwe oraz ostrzeżeń przed poddawaniem się, odpuszczaniem itd. Ja to wszystko wiem, a mimo to po prostu się boję. Np. godzinami rozmyślam nad pewną ważną w moim życiu kwestią, robię notatki, gadam sama ze sobą i opowiadam „to wszystko” innym, ale, jak na razie, nie zrobiłam jeszcze decydującego kroku. I nawet nie dlatego, że jeszcze sama do końca nie wiem czy tego chcę – to jeszcze można by zrozumieć. Nie zrobiłam dlatego, że się boję co pewna osoba (i otoczenie) o mnie pomyślą. Że nawaliłam. Że kolejny raz sama sobie utrudniam życie. Że przecież chyba nie jest tak źle. Że podejmuję zbyt wielkie ryzyko. A co jak się nie uda? A co jak mnie ktoś będzie miał do mnie pretensje? A co jak po jakimś czasie uznam, że znowu nadszedł czas na zmianę?


Hmm... czy nie jestem jak ta piecowa Księżniczka, która w którymś momencie stała się własną Strażniczką? Ale w nie dobrym tego słowa znaczeniu (kogoś, kto pilnuje, by nic złego mi się nie przydarzyło – ale czy to w ogóle możliwe?), tylko w sensie pewnego rodzaju ...zniewolenia? Nie wiem, czy wiecie o co mi chodzi? Zamiast cieszyć się tym, co się dzieje we mnie i wokół mnie, zamiast szukać możliwości rozwoju, zamiast czasem spróbować powalczyć (z samą sobą?) o swoje plany, marzenia, cele i ambicje, wolę siedzieć w tym swoim zameczku – ciepłym i znanym, ale jednak stanowiącym solidne ograniczenie. Nie idź, bo się zgubisz. Bo się spalisz (ha ha, mieszkance pieca chyba akurat to nie powinno grozić). Bo się rozczarujesz. Bo może się nie udać. Bo może zmienisz zdanie. Siedź na tyłku i się za bardzo nie rozglądaj. Może i nie będziesz zanadto szczęśliwa, ale przynajmniej wiesz na czym stoisz/siedzisz. Jeśli doprowadzam się do takiego stanu, to nie potrzebuję już żadnych zewnętrznych ograniczeń, zakazów, norm itd. Sama siebie schwytałam w pułapkę i pilnuję, żebym z niej nie uciekła.

Wiecie co? Czasem myślę sobie, że jestem nienormalna (zdaje się, że nawet ostatnio o tym pisałam). Ale akurat w tej (tzn. tematu dzisiejsze wpisu) kwestii nie jestem niestety osamotniona. Ciągle rozmawiam z dziewczynami i kobietami, które tak wiele by chciały, ale się boją. Dlaczego jest nam tak trudno? A może jak spróbujemy, to okaże się (kolejny raz), że strach ma wielkie oczy?

PS. Kochani Czytelnicy! Nie obraźcie się, że dziś nie było mowy o Książętach itd. Doświadczenie, o którym piszę (stawiania przeszkód samej sobie) wydaje mi się bardzo specyficzne dla kobiet, stąd taka forma. Ale wiem (CZYŻby?), że Wy też macie czasem obawy, wątpliwości itp. i naprawdę tego nie lekceważę. I jeśli macie ochotę wypowiedzieć się na ten temat, to zapraszam serdecznie :-)


Komentarze