Witamy po przerwie!


Jacie jacie, ponad miesiąc nie pisałam! Jak już się ludzie sami domagają, żeby opublikować coś nowego, to chyba mamy do czynienia z poważną sprawą. Ostatnio podczas pewnej rozmowy powiedziałam, że denerwuje mnie, jak ktoś robi kilometrowy wstęp i opowiada o czym NIE będzie mówić, więc może przejdźmy od razu do rzeczy.

BANG!

Wydarzeniem numer jeden w kategorii „Pozytywy” w czasie, kiedy się tu nie odzywałam była wycieczka do Paryża – mojego love-miasta (kto chętny może poczytać na ten temat tu – tekst stary, ale jary). Aż się prosi, żeby napisać, że nie będę tu dzisiaj opowiadać o zabytkach, o jedzeniu, które uwielbiam, o TEJ atmosferze, za którą tęskniłam przez kilkanaście miesięcy... No ale skoro powiedziałam, że niebędę stosować tego typu chwytów, to nie będę ;)

Skupmy się na czymś innym – a mianowicie na lekcjach, które wyciągnęłam z tej wyprawy (czy tak się mówi? Jakoś głupio to brzmi. No ale co się robi z lekcjami w tym kontekście? Dobra, zostawmy to na inną okazję). Przede wszystkim po raz milionowy przekonałam się, że duża część obaw, które tak często nas paraliżują, to po prostu czysty wymysł naszej jakże bogatej wyobraźni. Stresujemy się, przejmujemy, wymyślamy tysiące scenariuszy, drżymy ze strachu jak te jesienne liście, tylko po to, żeby ostatecznie okazało się, że to, co miało być TAKIM PROBLEM, nie było żadnym problemem. Przykład? Bardzo się martwiłam, czy uda mi się znaleźć wspólny język z moją towarzyszką podróży. Bo wiecie, ona ma 16 lat, a ja już prawie 29 i do tej pory niezbyt często miałyśmy okazję spędzić ze sobą troszkę czasu. No i co jeśli ona uzna mnie za nudziarską staruszkę, której się wydaje, że tak świetnie rozumie dzisiejszą młodzież? Co jeśli już pierwszego dnia pomyśli: „OMG! Co ja tu robię z tą wariatką!”? Co jeśli się nie zakolegujemy? Oczywiście nie wiem, jakie ona ma teraz o mnie zdanie, ale myślę, że podczas tego wyjazdu obie świetnie się bawiłyśmy – skoro gadałyśmy do późna w nocy, pękałyśmy ze śmiechu oglądając jutuby i w trakcie podróży powrotnej rozważałyśmy jeszcze wyskoczenie na lody do Maca, to chyba nie było tak źle, hm?

A druga ważna sprawa – którą myślę, że warto rozważyć nie tylko w kontekście wakacji, ale także tzw. codzienności – to fakt, że ludzi naprawdę (w życzliwy sposób) interesuje to, co się u nas dzieje. Z jednej strony wiemy, że nasi bliscy znajomi i przyjaciele chcą wiedzieć, jak się mamy, ale jakoś tak na co dzień o tym chyba trochę zapominamy. A tutaj człowiek jeszcze nie wytaszczy bagaży przed dom, a już pojawiają się wiadomości w rodzaju: „Szczęśliwej drogi i daj znać, jak dolecicie”, „Lećcie bezpiecznie i odezwijcie się, gdy będziecie na miejscu”, „Czekamy na zdjęcia!” itd. A później jest jeszcze lepiej – mimo obowiązków, dzieci, pracy, kosmicznego upału i tego, że na fejsbuczku pojawiam się właściwie tylko wieczorem – ludzie dopytują jak tam, co robiliśmy, co jadłam i jak to smakowało, komentują zdjęcia, czekają na mini-relacje... Niesamowite! TAK BARDZO dziękuję Wam za to zainteresowanie! Jakie to jest wspaniałe uczucie – widzieć, że Wam nie jest wszystko jedno, gdzie jestem, co robię i jak się czuję! Myślę sobie, że warto to uczucie umieścić na specjalnej półeczce i sięgać po nie za każdym razem, kiedy przychodzi dzień pt. „Nikt mnie nie kocha, jestem do kitu, świat o mnie zapomniał”. Bo nawet jeśli tak się nam czasem wydaje, to to nie jest prawda. Ja Wam to mówię ;)

A jak już jesteśmy przy lekcjach (w końcu wrzesień tuż tuż!), to chciałabym Wam jeszcze opowiedzieć o genialnej książce, którą właśnie przeczytałam. Książka stara, tytuł długi, stron dużo ale WOW! Naprawdę warto po nią sięgnąć (tym bardziej, że da się ją teraz zdobyć w Biedronce za dyszkę). „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły” (A. Faber, E. Mazlish) to wbrew pozorom nie jest lektura tylko dla rodziców. A nawet nie tylko dla rodziców i nauczycieli. Zwłaszcza jeśli chodzi o rozdział na temat uwalniania dzieci od grania przypisanych im ról. Bo hello! To przecież dotyczy nie tylko dzieci! (Kto jak kto, ale Wy doskonale o tym wiecie, bo przecież już tyle razy tu o tym było)
I właśnie od pewnego czasu chodzi mi po głowie dłuższy wpis na temat tego, jak mi się zmieniło patrzenie na samą siebie. Ale ponieważ nie umiem się za to zabrać, to może pogadajmy o tym chwilkę w tym miejscu. Jakby to zacząć... Otóż chyba trochę dorosłam. Bo wreszcie pozwalam sobie (od kilku miesięcy) mieć więcej niż jedną (ustandaryzowaną – czy jest takie słowo?) twarz.
Polubiłam ćwiczenie (a nawet bieganie) i z radością o tym opowiadam, chociaż nigdy nie byłam specjalną pasjonatką sportu.
Kupiłam sobie dwie pary spodni, które nie są zwykłymi prostymi, „niewidzialnymi” dżinsami, a nawet zakochałam się w fabrycznie potarganych dżinsach, chociaż kiedyś bałabym się wyjść w takich ubraniach.
Rozmawiam z przyjaciółkami tak „głęboko”, że kiedyś nawet nie pomyślałabym, że to możliwe.
Podejmuję wyzwania, na myśl o których kiedyś chyba bym umarła z nerwów („Nie poszłabyś do X? Może przyszłabyś z okazji Z?”). Inaczej mówiąc, zmieniłam „NIEEEE, boję się/głupio mi/będzie wstyd”, na „Czemu nie? Będzie fajnie”.
Jeśli wpadam w „otchłań rozpaczy”, to mówię o tym bliskim osobom i pozwalam sobie zarówno na smuteczkowanie, jak i na powrót do dobrego samopoczucia.
Robię głupie miny do zdjęć, jeżdżę sobie na tzw. szoping dla przyjemności, robię ludziom niespodzianki, zgłaszam się na ochotnika do mniejszych i większych inicjatyw.

I co najważniejsze – nie przejmuję się już tak bardzo (co nie znaczy, że w ogóle się nie przejmuję!), co sobie ktoś pomyśli albo że przecież ja nigdy/ja zawsze...
Myślę o tym jak się czuję, co czuję, czego chcę i staram się w zgodzie z tym postępować, nawet jeśli to nie jest coś, co robiłam „zwykle”.

Och, na przykład zwykle staram się streszczać pisząc nową rzecz na bloga, a dzisiaj mi wyszło wypracowanko pięknej długości... No ale tęskniliście się za jakąś rozkminką, to proszę – spełniamy marzenia ;)

Dzięki za wytrwałość, cierpliwość i dotarcie aż do tego miejsca! Pięknego dnia i do zobaczenia następnym razem! :)

Komentarze