Magic moments


To miał być zwykły wieczór z książką z gatunku tych, po które nigdy nie sięgam sama. Wiecie, takie czytadło, nad którym nie trzeba się zbytnio skupić, a gdzieś od 30 strony domyślacie się jak to wszystko się skończy. W bibliotece nawet nie podchodzę do działu z tego rodzaju powieściami, ale od czasu do czasu ktoś poleca mi konkretny tytuł i wtedy na ogół z zadowoleniem pozwalam sobie na taką lekką przyjemność. No i wczoraj tak właśnie miało być. Wprawdzie Z., która pożyczyła mi niezbyt grubą książkę, już wcześniej mówiła, że MUSZĘ ją przeczytać, ale wiecie jak to jest... Czasami coś, co TRZEBA poznać, wcale nie okazuje się aż taką przełomową sprawą. I jeszcze ta okładka! Para łabędzi na niebieskim tle i tytuł wypisany niby odręczną czcionką : Jedyna miłość razy dwa.
Hmm robi się trochę niedobrze, nie?

Ale pomyślałam sobie, że taki wieczór też się od czasu do czasu przyda, więc wraz z książką i czekoladą zakopałam się pod kołdrą i... przepadałam. Dosłownie i w przenośni! Zamiast podśmiewać się w duchu z naiwnej historii albo czepiać się literówek (co często robię czytając tego typu rzeczy) po prostu się rozwaliłam. 

Najpierw było mi okropnie smutno.
Potem oczy się zrobiły mokre.
Potem zaczęłam płakać.
I płakać.
I płakać.
Pogadałam o tym chwilę z Z.
Potem znowu płakałam.
Pogadałam o tym z M.
Postanowiłam wrócić do lektury, bo wiedziałam, że tam dalej będzie może coś, co mnie przywróci do pionu.
I za chwilę znów płakałam.
Bo przypominało mi się WSZYSTKO. Mój Prywatny Koniec Świata. I Ostateczny Koniec Pewnej Ery. I wszystko, co było wcześniej i później i w tak zwanym międzyczasie. 
Wspomnienia. Uczucia. Rozterki. Kolejne wspomnienia. Inne uczucia. Wszystkie możliwe rodzaje emocji. 

Możecie się śmiać albo pukać w głowę. Możecie myśleć, że mi do reszty odbiło. Albo że o co chodzi, przecież ja taka już dawno nie jestem, przecież wygląda na to, że się uporałam z większą częścią tego całego bagażu.
No ale nie. I nie chcę udawać, że jest inaczej. Nie chcę też ciągle się w tym nurzać (to jest doskonałe słowo w tym kontekście!), ale co jakiś czas po prostu jakoś muszę dać temu upust, posiedzieć troszkę z tymi myślami, i właśnie nawet popłakać. Nie lubię tego, ale widocznie potrzebuję. 

A po co o tym właściwie piszę? Żeby pokazać, że czasem drobiazgi mogą otworzyć w Tobie coś, co inaczej pozostałoby zamknięte (a ta zamkniętość niekoniecznie jest czymś dobrym, choć może się wydawać bezpieczna). Że kilka banalnych zdań amerykańskiej powieści może trafić prosto w Twoje serce i dać Ci takie poczucie, że ktoś NAPRAWDĘ WIE, jak się czujesz, jakiego do tej pory nie udało Ci się doznać. Że warto mieć osobę (lub osoby), do których w chwilach takich rozkminek możesz napisać/zadzwonić i im o tym opowiedzieć, bo wiesz, że są po Twojej stronie.
No i żeby przypomnieć, że nie ocenia się książki po okładce ;)

Morał? Czytanie książek (nawet z pozoru „głupich”) ma leczniczą moc. Wybeczałam się, otworzyłam przed sobą i przed innymi, wyciągnęłam wnioski i postanowiłam z nową energią walczyć o to, żeby być królową życia ;)

PS Wiem, że nadużywam dziś wszystkich możliwych odmian zaimka „ten” i słowa „wszystko” w różnych wariantach, ale nie gniewajcie się ;) Po pierwsze dawno nie pisałam i muszę znów nabrać wprawy, a po drugie ten wpis jest „wprost z duszy” (A co! Niech to brzmi szumnie aż do końca!), więc stylistyka schodzi na dalszy plan.


Komentarze