Bo są
Dawno nie pisałam. Myślę, że złożyło się na to kilka czynników, ale nie będę się teraz na nich skupiać, bo być może nie wszystkich to interesuje. Ale to, że na blogu nie pojawiają się nowe treści, nie oznacza, że nie ma ich także w mojej głowie (i czasem w notatniku papierowym lub telefonowym).
I wczoraj wieczorem doszłam do wniosku, że czas znów się tu odezwać. Dlaczego akurat wczoraj? Bo wydarzyło się coś, co wyraźnie pokazało mi, że temat wpisu, o którym od pewnego czasu myślę, jest jak najbardziej "in". Co ciekawe, to "wydarzenie" jest naprawdę malutkie w porównaniu z tym, co działo się u mnie w ciągu ostatnich dni/tygodni. Ale czasem lekki podmuch wiatru, kropelka deszczu, drobny gest zmieniają TAK wiele.
Ok, ale może by już tak łaskawie przejść do konkretów?
A zatem - wczoraj pewien Ktoś, napisał mi taką wiadomość: "Nie poddawaj się. Never". Cztery słowa, w dodatku, powiedzmy sobie szczerze, umiarkowanie odkrywcze. Ale jednak dotknęło mnie tak bardzo, że ... och! Cztery słowa, które pewnie słyszałam juz milion razy, ale jednak teraz szczególnie do mnie "przemówiły". Pomyślałam sobie: Wow! Przecież to prawda. Nie mogę (i nie chcę) się poddawać. Nie chcę siedzieć w miejscu. Nie chcę się bać nowych rzeczy. Nie chcę biernie czekać, na to, co mi się przydarzy. I nie ma znaczenia, że to zdanie nie padło w tzw. wielkiej rozmowie o życiu. Nawet do końca nie wiem, czy nie dotyczyły tylko pewnego aspektu, o którym była mowa. Nie szkodzi. Dla mnie to był strzał w dziesiątkę.
Ale mogłoby go (tzn. tego strzału, czyli tego zdania) nie być (albo nie w tym momencie), gdyby nie ta konkretna osoba. I w pewnym sensie rozmowa z nią sprawiła, że postanowiłam zakasać rękawy i napisać ten tekst. Jako formę podziękowania dla tego Ktosia, ale też dla wielu innych osób, które są.
I to że są, rzeczywiście zmienia moje życie. Może to brzmi patetycznie, ale nic na to nie poradzę. Takie są fakty :-)
Oczywiście w wyjatkowo trudnych albo szczególnie radosnych chwilach wyraźnie widzimy, że obecność innych osób to wielki skarb i nawet jeśli o tym nie mówimy, to w głębi serca jesteśmy im bardzo wdzięczni. Ale na co dzień? Zauważyłam, że ostatnio (tzn. od kilku lat) udaje mi się dostrzegać ich (tych ludzi) wielką wartość również, kiedy (pozornie) nic wielkiego się u mnie nie dzieje. Rozmowa (face to face, ale też by facebook czy telefon), wspólny spacer, kawa, wyjście do kina itd. to są TAKIE RZECZY. Sama świadomość tego, że gdzieś tam SĄ osoby, którym na mnie zależy (z wzajemnością) sprawia, że łatwiej mi się oddycha, że wyłażę spod swojej "kołdry bezpieczeństwa", że dreptam do przodu, mimo niesprzyjającyh warunków i bardziej cieszę się tym, co jest fajne i dobre.
A najlepsze (myślę, że przynajmniej z ich punktu widzenia - w końcu kto by wytrzymał nieustanny zalew moich achów, ochów, zachwytów, marudzenia itd.) jest to, że wcale nie musimy być w ciągłym kontakcie. Że nie musimy non stop rozmawiać, pisać, chodzić gdzieś i robić niewiadomo czego. To, że SĄ, to jest dla mnie tak dużo, że aż trudno to wyrazić słowami (a jeśli ja nie potrafię czegoś wyrazić słowami, to wiecie, sprawa jest poważna).
Hmmm wydaje mi się, że wraz z upływem czasu robię się coraz bardziej sentymentalna, że może zbyt łatwo się wzruszam, że skupiam się bardziej na takich emocjonalno-wewnętrznych rzeczach, ale chyba nie ma się czego wstydzić. A jak już jesteśmy na tym etapie, to czas powiedzieć wprost:
DZIĘKUJĘ tym wszystkim, którzy SĄ ze mną w Rydułtowach, Krakowie, Bydgoszczy, Paryżu i w jeszcze paru innych miejscach. Dobrze, że jesteście :-)
Komentarze
Prześlij komentarz